– Jesteśmy zawiedzeni, że nie wrócił z panem Grossem – skomentował trzydniową, prywatną wizytę 86-letniego Jimmy'ego Cartera na Kubie rzecznik Departamentu Stanu Mark Toner. Były demokratyczny prezydent (1977 – 1981) wprawdzie zarzekał się, że nie leci do Hawany po Alana Grossa, ale mało kto mu uwierzył.
Rzeczywiście można się zastanawiać, dlaczego podczas wizyty przywdział kubańską koszulę i nazywał starym przyjacielem Fidela Castro, z którym spotkał się już w 2002 roku, jeśli nie po to, by wyjednać wolność dla rodaka.
W ostatnim dniu wizyty, w środę, Carter odwiedził w więzieniu amerykańskiego przedsiębiorcę zatrzymanego w 2009 roku, gdy rozprowadzał na wyspie urządzenia do łączności satelitarnej. 12 marca został skazany za „działanie na szkodę bezpieczeństwa Kuby". – Miałem możność spotkania się z Alanem Grossem, który moim zdaniem nie dopuścił się poważnego przestępstwa – mówił Carter na konferencji prasowej w Hawanie.
Wyraził nadzieję, że 62-letni Amerykanin szybko odzyska wolność. Prawdopodobnie rozmawiał o więźniu z braćmi Castro, bo dodał, że nawet jeśli sądy wyższej instancji go nie uniewinnią, „to kara może być złagodzona decyzją władzy wykonawczej albo może zostać uwolniony z przyczyn humanitarnych".
Wykluczył natomiast wymianę Grossa na pięciu kubańskich szpiegów ujętych w USA w 1998 roku. Szpiedzy – stwierdził – też powinni zostać uwolnieni, bo spędzili już 12 lat w więzieniu, a sprawa od początku wydawała się niejasna nawet amerykańskim sędziom. Wypowiedź o szpiegach uważanych przez kubański reżim za bohaterów narodowych musiała się bardzo spodobać gospodarzom. Podobnie jak zapewnienie Cartera, że jest zaszczycony przyjęciem w Hawanie, potępienie amerykańskiego embarga wobec wyspy czy apel o skreślenie Kuby z listy krajów popierających terroryzm.