Johnson ma w głowie plan prawdziwie diabelski. Tak przynajmniej sądzą brytyjskie media. Były burmistrz Londynu i szef dyplomacji miałby skłonić królową do wygłoszenia mowy tronowej dopiero na początku listopada, a więc po zakładanym wyjściu Zjednoczonego Królestwa z Unii 31 października. Zgodnie z prawem zwyczajowym do tego czasu deputowani nie mogliby się zebrać w parlamencie, aby zablokować twardy brexit, czyli opuszczenie Wspólnoty bez żadnego porozumienia.
– To najwyraźniej dużo więcej niż plotka, skoro najpierw Izba Lordów, a w czwartek także Izba Gmin już przyjęły rezolucję, która miałaby temu zapobiec. Czy to jednak wystarczy, nie wiadomo – mówi „Rzeczpospolitej" Ian Bond, dyrektor w londyńskim Center for European Reform (CER).
Śmierć backstopu
W głosowaniu w Izbie Gmin przeciw potencjalnej inicjatywie Johnsona głosowało aż 17 torysów, a od głosu wstrzymało się kilku ministrów – rzecz niezwykła w brytyjskiej kulturze politycznej.
Johnson jest jednak zdeterminowany nie tylko dlatego, że od kiedy na przełomie lat 80. i 90. był korespondentem w Brukseli „Daily Telegraph", uczynił z walki z Unią narzędzie spektakularnej kariery politycznej. Antyeuropejska gorączka ogarnęła też Partię Konserwatywną.
Przeprowadzony przez YouGov sondaż wśród 160 tys. działaczy partii, którzy wybiorą między Johnsonem a obecnym szefem MSZ Jeremym Huntem przyszłego szefa rządu, przyniósł prawdziwie szokujące wyniki. Okazuje się, że dla 63 proc. z nich warto zapłacić oderwaniem Szkocji za brexit, 59 proc. uważa tak samo, gdy idzie o Irlandię Północną, a dla 61 proc. na ołtarzu rozwodu z Unią warto poświęcić dobrą kondycję gospodarki. Tylko jedno mogłoby odwieść od brexitu szeregowych konserwatystów: jeśli efektem miałoby być przejęcie władzy przez radykalnego lidera laburzystów Jeremy'ego Corbyna.