Już kilkanaście minut po dziewiątej Boris Johnson przyjmował we wtorek na Downing Street ośmiu torysów, którzy nie zgadzają się na wyprowadzenie za wszelką cenę kraju z UE 31 października. Ale rozmowa nie przebiegała w dobrej atmosferze. Dlatego około południa na stronie internetowej Izby Gmin wśród 18 deputowanych, którzy poparli projekt ustawy mającej wytrącić z rąk premiera inicjatywę w negocjacjach z Brukselą, pojawiły się nazwiska ośmiu porannych gości, w tym byłego kanclerza skarbu Philippa Hammonda i byłego sekretarza sprawiedliwości Davida Gauke'a. Co gorsza, zaraz potem były wiceminister sprawiedliwości Phillip Lee ogłosił, że przechodzi do Liberalnych Demokratów, pozbawiając torysów większości nawet przy wsparciu 10 unionistycznych deputowanych z Ulsteru.
To jednak dopiero początek kłopotów Johnsona. Ustawa, która miała być po raz pierwszy głosowana w nocy z wtorku na środę i która została napisana z inicjatywy deputowanego laburzystów Hilary'ego Benna, zakłada, że rząd albo do 19 października wynegocjuje z Unią nowe porozumienie i uzyska jego ratyfikację w Izbie Gmin, albo w tym samym terminie uzyska od parlamentu zgodę na wyjście z Unii bez porozumienia. Jeśli żaden z tych warunków nie zostanie spełniony, Johnson będzie zobowiązany wystąpić do Brukseli o kolejne odłożenie wyjścia kraju z Unii, tym razem o trzy miesiące, do końca stycznia 2020 r.
Premier zareagował na to z wściekłością.
– Pod żadnym pretekstem nie zgodzę się na przesunięcie brexitu. Jeśli ustawa zostanie przeforsowana, odetnie nam wszelkie możliwości prowadzenia rokowań z Unią – ostrzegł, dając do zrozumienia, że Bruksela miałaby pójść na ustępstwa w obawie przed fatalnymi skutkami także dla zjednoczonej Europy twardego brexitu.
Szef rządu ostrzegł, że jeśli deputowani nie posłuchają jego ostrzeżenia, nie zawaha się rozpisać przedterminowych wyborów. Miałyby się one odbyć 14 października, ale równie dobrze szef rządu mógłby je przesunąć na listopad, a więc już po wyjściu kraju z Unii.