Korespondencja z Paryża
– Co za marnotrawstwo – nie mógł powstrzymać się w poniedziałek rano Alain Juppé, ogłaszając „raz na zawsze", że nie będzie kandydował w wyborach o najwyższy urząd w państwie.
Sprawa znalezienia alternatywnego kandydata umiarkowanej prawicy staje się z każdym dniem coraz bardziej aktualna w miarę, jak szanse François Fillona zdobycia Pałacu Elizejskiego topnieją. Kilka godzin przed wystąpieniem Juppé, byłego mera Bordeaux i przegranego w lutowych prawyborach na prawicy, "Le Figaro" opublikował sondaż, z którego wynika, że Fillon może już liczyć tylko na 17 proc. głosów w pierwszej turze wyborów prezydenckich 23 kwietnia, podczas gdy były minister finansów Francois Hollande Emmanuel Macron dostałby 25 proc. a liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen – 26 proc.
– Od kiedy generał De Gaulle ogłosił w 1962 wybór głowy państwa w wyborach powszechnych, nigdy nie zdarzyło się, aby kandydat umiarkowanej prawicy nie przeszedł do drugiej tury – mówi „Rz" Dominique Reynie, dyrektor fundacji analiz politycznych Fondapol. Jego zdaniem sprawa jest tym bardziej bezprecedensowa, że umiarkowana prawica wygrała 18 z 22 wyborów (wiele z nich uzupełniających), jakie we Francji zostały przeprowadzone od 2012 r. – Francuzi zdecydowanie popierają prawicę, po pięciu latach rządów Holland'a, lewica jest martwa. W żadnej z kluczowych kwestii, od edukacji po bezpieczeństwo, od bezrobocia po dług społeczeństwo nie ocenia socjalistów pozytywnie – podkreśla Reynie.
Załamanie poparcia dla Fillona nie jest związane z preferencjami politycznymi wyborców tylko skandalem, jaki wybuchł, gdy się okazało, że były premier przez 30 lat fikcyjnie zatrudniał za pieniądze publiczne swoją żonę jako asystentkę parlamentarną. Z sondażu „Le Figaro" wynika, że gdyby kandydatem Republikanów został Juppé, na starcie otrzymałby 24,5 proc. i bez trudu przeszedłby do drugiej tury.