Czy to klęska prorodzinnej polityki rządu? – to pytanie niemieckie media kierują do Ursuli von der Leyen, minister ds. rodziny w rządzie Angeli Merkel, po publikacji najnowszych danych statystycznych. Okazało się, że w roku ubiegłym w Niemczech na świat przyszło o dziesięć tysięcy dzieci mniej niż rok wcześniej. I to po dwóch latach bezprecedensowych reform i ułatwień dla rodzin z dziećmi, wprowadzeniu 14-miesięcznych urlopów wychowawczych, płatnych nawet 1800 euro miesięcznie, nie mówiąc o ulgach podatkowych i dodatkach na wychowanie dzieci. Kiedy z początkiem stycznia 2007 roku wchodziły w życie nowe przepisy, wiele Niemek w ciąży starało się opóźnić poród, by móc skorzystać z ulg na dziecko. Spadkowy trend urodzin został na krótko zahamowany. Teraz wszystko wraca do normy. Nie pomagają miliardy euro, za pomocą których rząd postanowił walczyć z grożącą Niemcom katastrofą demograficzną. Jeżeli nic się nie zmieni, ludność Niemiec skurczy się do 2050 roku o 17 mln obywateli. – To nam nie grozi. Nasz program daje rezultaty – odpowiada pani minister von der Leyen, pocieszając się tym, że w minionym roku i tak urodziło się o trzy tysiące więcej dzieci niż przed reformą. Sama jest matką siedmiorga. Tyle dzieci co ona jedna ma statystycznie w Niemczech łącznie sześć kobiet. Jest wzorem matki, która potrafi pogodzić dom z pracą zawodową, i chce, by w jej ślady poszły niemieckie kobiety. Stąd program potrojenia liczby miejsc w żłobkach. To obecnie jej główny cel.
– To nic innego jak próba sprowadzenia kobiet do roli maszyn do rodzenia dzieci – skrytykował jej plan biskup Walter Mixa. – Kobiety do pracy, dzieci do żłobków – tak było w NRD – pisały jeszcze niedawno media. Żłobków przybywa, a socjolodzy szukają przyczyn gwałtownego zmniejszenia się liczby urodzin w ostatnich dziesięcioleciach. Jeszcze w latach 60. na świat przychodziło rocznie ponad milion dzieci, dziś niecałe siedemset tysięcy.
Socjolog Reimut Reiche mówi o „homoseksualizacji seksualności”. Tłumaczy, że mamy do czynienia z trwałym zjawiskiem oddzielenia „rozkoszy od prokreacji”, tak jak w środowiskach mniejszości seksualnych. Nie brak opinii, że żłobki i przedszkola niczego nie zmienią, jeśli nie zmieni się społeczeństwo. „Za dużo seksu w mediach, na ulicznych reklamach, na każdym kroku, a za mało uczucia i prawdziwej bliskości” – twierdzi Ariadne von Schirach w książce „Der Tanz um die Lust” (Taniec wokół namiętności). Jej diagnoza: żyjemy w społeczeństwie opętanym pornografią, która zabija wszelkie wzniosłe uczucia, niszczy związki, a z cnoty moralności czyni puste słowo. Tymczasem wykształcone przez pokolenia zasady moralności chroniły rodzinę przed pokusami hedonizmu i libertynizmu. Ich erozja sprawia, że instytucja rodziny ulega degeneracji i zanika. „Pozostaje pustka samotności. Już czternaście milionów Niemców żyje samotnie. A liczba ta ciągle rośnie” – ostrzega.
Podobną analizę prezentuje Iris Radisch, znana krytyk literacka z „Die Zeit”, pisząc o chaosie emocjonalnym obecnego pokolenia. „Felix odszedł od Klary, ale jeszcze nie do końca, Klara zdążyła się już pozbyć Maksa, który interesuje się teraz Rebeką. Ta nie wie jednak, co będzie ostatecznie z Ernestem, który pożegnał się z Dorą i dwójką dzieci. Kto w takim miłosnym chaosie czuje się komfortowo?” – pyta Radisch. Ale jest to model coraz bardziej w Niemczech popularny.