Właśnie zaczęła się pora szaleństwa – ruszył Puchar Świata w krykiecie. Przez 44 dni Hindusi będą myśleć tylko o jednym. Sport wypiera z pierwszych stron gazet informacje o największej aferze łapówkarskiej dekady, a nawet wieści o dotkliwym kryzysie warzywnym, który zmusił najludniejszą demokrację świata do importu cebuli od nielubianego pakistańskiego sąsiada.
Teraz to wszystko nieważne. Na okładkach magazynów Sachin Tendulkar – krykietowe bóstwo. W telewizyjnych serwisach histeryczne doniesienia, że poddał się prześwietleniu kolana.
Na ulicach gorączka. Chłopcy rozochoceni pierwszymi sukcesami swojej drużyny miotają piłki i wybijają je na zawieszone praniem dachy. Ojcowie popijają herbatę, tłocząc się przed telewizorami, które sprzedawcy wystawili w witrynach.
Prawdziwą armię zorganizowali bukmacherzy. Zmobilizowali niezliczonych sprzedawców herbaty i popularnych tytoniowych używek, nawiązali kontakty w małych miastach i obniżyli minimalną wysokość zakładów do 100 rupii (około 7 zł), dzięki czemu każda indyjska ulica obstawia. I to jak! Przewidywanie wyniku meczu to zabawa dla amatorów. Prawdziwi fani idą w niuanse: ilość rund, kierunek wybicia piłki. Do finałowej wygranej najczęściej typowane są drużyny Indii, RPA i Anglii.
Zakłady to nielegalna, ale dobrze zabezpieczona inwestycja: bukmacherzy i ich pośrednicy nieustannie zmieniają karty SIM, podają sobie zakodowane stawki przez internetowy komunikator Skype i są w ciągłym ruchu. Imponująca organizacja, ale chyba niepotrzebnie. Policja i na co dzień niechętnie ściga takie szwindle – wątpliwe, by akurat w czasie pasjonującego meczu rzuciła się do akcji.