Jej autor, absolwent krakowskiej ASP, rocznik 1980, zadebiutował sześć lat temu. Szybko zdobył międzynarodowe uznanie i kontakty (głównie za sprawą Fundacji Galerii Foksal), obecnie u szczytu powodzenia. Dowodem – sprzedaż na pniu wszystkich obrazów wystawionych w Zachęcie. Prawie 40 płócien i gwaszy ma już prywatnych właścicieli; większość z zagranicy.
Nabywców wabi zmiana formy i perspektywy. Po realistycznych przedstawieniach – zwrot ku fantastycznym wizjom. Po sztuce krytycznej i twórczości żerującej na banale bytu – czerpiących z gorącej rzeczywistości – skręt ku "irrealiom".
Ziółkowski to jeden z pionierów nowego (?) nurtu. Czerpie z tradycji surrealizmu. A także z Witkacowskiej "czystej formy". Jednak nie jest to bezpośrednie wynikanie. Przerwa była za długa, za bardzo zmienił się świat, żeby ot tak, podwiązać się pod zerwane sznurki.
Surrealizm Ziółkowskiego pozbawiony jest poetyckiej metafory. W jego pracach królują okrucieństwo, obsesje, paranoje. Jeśli humor, to czarny; jeśli seks, to sado-maso; jeżeli erotyka, to nekrofilska. Życie równa się rozkład. I nic już nie jest "ładnie".
Pracuje ze wściekłą zaciętością. Odsiaduje przy płótnach po osiem – dziesięć godzin dziennie. Perfekcjonista. Ignoruje przynależność do grupy bądź środowiska; nie kusi go luz ani zabawa. W głębi duszy prześladowany przez fobie. Jego kompozycje – to opowieści tylko dla niego czytelne (choć fragmentami także dostępne innym), skażone strachem przed pustką. Sądzę, że ów horror vacui połączony z makabrą i osobistymi wyznaniami fascynują odbiorców. A choć próby przeniknięcia sensu prac Ziółkowskiego kończą się klęską, każde podejście dostarcza ekscytujących odkryć.
Popatrzmy na tryptyk powstały po azjatyckich wojażach artysty. Kłębowisko ochłapów nadziane na zdeformowane kośćce, przemieszane z tkanką miękką, krwioobiegiem, bebechami. W obły kształt wbite oczy, maski, zęby, genitalia, pety, glisty. Wszystko zdaje się ruszać, buzować, drgać. Makabra, ale na swój sposób pociągająca estetycznie. Wyzywająca, obsesyjna.