Dobra strona pojawienia się nowych dowodów w śledztwie smoleńskim, jak zresztą każdym innym, jest taka, że być może przybliżają do prawdy. Złą stronę wyraża pytanie: dlaczego pojawiają się dopiero teraz?
Co więcej, jeśli przeciek pojawia na miesiąc przed wyborami prezydenckimi, to rodzi obawy, że to najważniejsze śledztwo w Polsce ostatnich lat staje się elementem politycznych, wręcz wyborczych, rozgrywek.
Jeśli to prawda, że opublikowane we wtorek przez Radio RMF FM fragmenty najnowszej opinii biegłych, którzy na nowo odczytali zapis rejestratora rozmów w kokpicie prezydenckiego tupolewa, wykonano na zlecenie prokuratury, to będzie ona musiała je uwzględnić wśród dowodów. Tu organ procesowy – teraz prokuratura, a gdyby sprawa trafiła do sądu – sąd, ma duże pole manewru.
Jeżeli bowiem dotychczasowe opinie (a sporządził je wcześniej Instytut im. Sehna oraz Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji) są niepełne lub niejasne albo gdy zachodzą sprzeczności między nimi, można powołać innych biegłych (art. 201 kodeksu postępowania karnego). To wręcz obowiązek organu procesowego, zwłaszcza gdy pojawiają się nowe możliwości techniczne. Ostatecznie to organ procesowy decyduje, której opinii dać wiarę.
Wielość ekspertyz w sprawie to zatem rzecz raczej normalna. Pytanie, jakie się rodzi, to: dlaczego nowa ekspertyza pojawia się dopiero po pięciu latach od katastrofy i pięciu latach śledztwa? I dlaczego biegli ponownie skopiowali zapisy czarnej skrzynki (w Moskwie) dopiero w lutym 2014 r.?