Najpierw Sejm ratyfikował konwencję o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet, potem przyjęto ustawę o in vitro w bardzo liberalnym kształcie. Posłowie przegłosowali też tzw. ustawę o uzgadnianiu płci w kształcie przygotowanym przez środowiska LGBT.
Następnie PO przeforsowała w Sejmie kandydaturę Adama Bodnara na rzecznika praw obywatelskich. Świetnego prawnika, ale człowieka o poglądach zdecydowanie lewicowych. Dziś mamy – jak piszemy w „Rzeczpospolitej" – przyspieszenie legislacyjne prac nad penalizacją tzw. mowy nienawiści wobec mniejszości seksualnych.
Politycy PO zapewniają, że nie chodzi o skręt w lewo, ale o poszerzenie wolności obywatelskich. Ewa Kopacz lubi powtarzać, że nie chce, by politycy mieli władzę nad sumieniem ludzi. Sęk w tym, że premier sama sprawuje władzę nad sumieniami, gdy wprowadzając klubową dyscyplinę, zmusza posłów Platformy do głosowania zgodnie z nową linią partii.
Działania PO są ryzykowne w dwójnasób. Po pierwsze, stoją w sprzeczności z zasadami, na których fundowano Platformę. W 2001 roku PO przyjęła deklarację ideową, która głosiła: „fundamentem cywilizacji Zachodu jest Dekalog. Wierzymy wspólnie w trwałą wartość norm w nim zawartych". Założyciele partii uznali też, że „zadaniem Państwa jest roztropne wspieranie rodziny i tradycyjnych norm obyczajowych, służących jej trwałości i rozwojowi".
Jednak to, że Platforma łamie własne zasady, to tylko wewnętrzny problem tej partii. Poważniejsza jest druga kwestia. PO twierdzi, że wprowadza przepisy, których oczekują Polacy. Na pozór to prawda – badania socjologiczne mówią, że większość społeczeństwa opowiadała się i za konwencją antyprzemocową, i za in vitro.