I czas, i miejsce nie są przypadkowe. Władimir Putin zaliczył w ostatnich tygodniach tak wiele porażek na froncie ukraińskim, że musi jak najszybciej odwrócić dynamikę wojny, jeśli chce zachować władzę. Kluczem do tego jest przekonanie Zachodu do rezygnacji ze wsparcia Ukrainy. Środkiem, który do tego może prowadzić, jest jeszcze większe zaostrzenie kryzysu energetycznego – np. przez wysadzenie Nord Stream 1 i 2. Zwyżka cen, na którą liczy Kreml, musiałaby jednak nastąpić teraz. Niemcy czy Włochy zbyt szybko uniezależniają się od rosyjskiego surowca. Na początku roku to z tego źródła pochodziło 40 proc. gazu spalanego przez oba kraje. Dziś to mniej niż 10 proc.

Czytaj więcej

Dziurawe Nord Streamy

Ale miejsce eksplozji też ma znaczenie. Rurociągi zostały uszkodzone w trzech miejscach tam, gdzie przechodziły przez wody międzynarodowe. Nie jest to więc przykład agresji na kraje NATO, potencjalnie casus belli. Eksplozje nastąpiły też w okolicach Bornholmu, niedaleko Baltic Pipe, inaugurowanego w tym samym czasie gazociągu, który ma zapewnić Polsce i szerzej Europie Środkowej pełną niezależność od dostaw ze Wschodu.

Przesłanie jest jasne: próby uwolnienia się od dostaw z Rosji są rzeczą niebezpieczną. Tyle że taka logika pachnie zaślepieniem na realia, które w tej wojnie już tyle razy wykazywał Putin. Był przekonany, że Ukraińcy od razu złożą broń. Potem ignorował ostrzeżenia swoich generałów, że z tak ograniczoną liczbą żołnierzy nie da się podbić tak dużego kraju. I zdaje się być przekonany, że włączenie po pseudoreferendach do Rosji kolejnych czterech obwodów ukraińskich uchroni je przed ukraińską ofensywą wspieraną przez Stany Zjednoczone.

Jak w każdym z tych przypadków, także i przy tym szantażu gazowym Putin zderzy się jednak z rzeczywistością: nie ma już możliwości wpływania za pomocą broni energetycznej na stanowisko Brukseli i Waszyngtonu. Czy w akcie desperacji sięgnie wówczas po broń jądrową?