W debacie na temat zakazu handlu w niedzielę przeciwnicy tego rozwiązania podnoszą rozmaite argumenty. Pojawiają się tezy o faworyzowaniu jednej grupy zawodowej, wtrącaniu się państwa w życie dorosłych obywateli. Podnosi się argumenty ekonomiczne: zamknięcie sklepów miałoby bowiem uszczuplić budżet państwa oraz spowodować wzrost bezrobocia.
Argumenty te wyglądają poważnie, ale kiedy przyjrzeć się im bliżej, okazują się bzdurne. Weźmy chociaż tezę o rzekomym uprzywilejowaniu kasjerek z hipermarketów, które być może dostaną w niedzielę wolne, kosztem innych grup zawodowych. Słyszymy, że tego dnia sporo osób musi pracować. Należą do nich m.in. pracownicy restauracji, kin, teatrów, galerii. Są wśród nich także policjanci, strażacy, pracownicy pogotowia ratunkowego, gazowego, wodociągowego, kierowcy komunikacji miejskiej i międzymiastowej, kolejarze itp.
Celowo rozdzieliłem te grupy zawodowe na dwie części. W pierwszej umieściłem przedstawicieli zawodów, którzy pracują dla szeroko pojętej rozrywki. Faktycznie, robią to w niedzielę, gdy większość Polaków ma wolne. Ale wystarczy zerknąć do pierwszego z brzegu teatru czy muzeum, by stwierdzić, że w poniedziałek ich podwoje zamknięte są na głucho. Pracownicy mają wychodne. Teza o jakimś uprzywilejowaniu kasjerek z Lidla czy Biedronki pada.
W drugiej grupie mamy głównie osoby, które odpowiadają za bezpieczeństwo pozostałych obywateli. Zazwyczaj pracują one w systemie zmianowym: 24 godziny ciągłej pracy i 48 godzin odpoczynku. Ich praca tak naprawdę jest służbą. I o ile potrafilibyśmy przeżyć niedzielę bez kina czy teatru, o tyle trudno to sobie wyobrazić bez policjanta, lekarza czy strażaka.
Podejmując rozmowy o ograniczeniu handlu w niedzielę, nie powinno się posługiwać demagogią.