Zwolennicy głębszej integracji europejskiej, szczególnie ci spod znaku europejskiego federalizmu, zawsze przekonywali, że największym utrapieniem w Europie są państwa narodowe i ich interesy. Dlatego wciąż uważają, że należy wzmacniać z jednej strony instytucje europejskie, z drugiej europejskie regiony, by tą drogą osłabić wpływ narodowych państw.
Przypadek Walonii i CETA jest więc z tego punktu widzenia niemiłym rozczarowaniem. Okazuje się, że autonomiczny belgijski region, zamiast odgrywać przeznaczoną mu rolę bohatera europejskiej integracji, omal nie doprowadził do wywrócenia całej UE, i to w obszarze uznawanym dotąd za jej absolutną domenę – w polityce handlowej. Co gorsza, motywy sprzeciwu Walonów dalekie są od jasności. W handlu z Kanadą ten region Belgii odgrywa bowiem rolę minimalną, słynie za to z nie zawsze przejrzystych relacji w handlu bronią z krajami arabskimi. Jakie racje więc poruszyły akurat parlament Walonów, by wyrazić sprzeciw wobec CETA?
Odpowiedź na to niech pozostanie walońską tajemnicą. Tym bardziej istotne staje się to, że to państwa narodowe i rządy narodowe stanowią nadal jedyną sensowną podstawę dla europejskiej współpracy, nawet jeśli dzieje się to kosztem długotrwałych i trudnych negocjacji. Europa regionów to mit, jak widać na przykładzie CETA – mit szkodliwy, który w praktyce prowadziłby do całkowitej dezintegracji.
Przykład Walonii i CETA może więc być istotnym argumentem przeciwko federalistycznej utopii, która wciąż żyje niestety na przykład w niektórych unijnych instytucjach. Jest jednak jeden warunek: państwa członkowskie muszą zachować swoją podstawową funkcję racjonalizowania własnych interesów oraz wzajemnych relacji w UE. Jeżeli utracą taką zdolność, jeżeli będą dążyć do eskalowania wzajemnych konfliktów w imię wyłącznie własnych interesów lub – co gorsza – w imię własnego prestiżu, żadne ponadnarodowe instytucje czy regiony nie pomogą Europie.
Autor jest profesorem Collegium Civitas