W środę ogłoszono porozumienie w sprawie likwidacji krzyża przed Pałacem Prezydenckim. Mirosław Czech w internetowym wydaniu „Gazety Wyborczej” komplementuje abp. Kazimierza Nycza za podjęcie długo oczekiwanej decyzji, zaznaczając jednocześnie, że to nie metropolita był stroną sporu (!?). Autor przyznaje, że chodziło o to, by prezydent Komorowski rozpoczął urzędowanie w dobrej atmosferze. O tę „dobrą atmosferę” troszczy się redakcja z Czerskiej od dawna i – jak widać – dopięła swego.
Mam wrażenie, że żyjemy w jakiejś pętli czasu. Nie tylko dlatego, że Polska staje się znów krajem jednej partii i jednej gazety (a być może niebawem także jednej, choć przez kilku nadawców realizowanej, telewizji). Walka z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, wyjąwszy atak ZOMO, przebiega przy użyciu tych samych metod, co w PRL. Z drobnymi naturalnie różnicami.
W latach stanu wojennego to towarzysze radzieccy wymuszali likwidacje krzyży w szkołach i miejscach pracy. Przypomnę – zdejmowanie krzyży zaczęło się na przełomie 1983 i 1984 r., tuż po wizycie w Polsce szefa KGB Władimira Kriuczkowa. Przez kagiebistów sowieckich i rodzimych krzyże były postrzegane jako pozostałość „Solidarności”, dlatego wraz z delegalizacją i zdławieniem ruchu należało przywrócić „normalność” – pozbyć się wszystkiego, co ten czas przypomina.