Przypomnijmy – cały konflikt zaczął się od wywiadu prezydenta elekta w "Gazecie Wyborczej", w którym obecność krzyża przed pałacem wywindowana została do roli głównego problemu kraju. Tak, jakby platformerscy stratedzy przejęli się dobrym wynikiem Grzegorza Napieralskiego w wyborach i postanowili przechwycić z żagli SLD trochę antyklerykalnego wiatru. A przy okazji obsadzić PiS w roli ugrupowania religianckich oszołomów – partia Jarosława Kaczyńskiego zresztą tę rolę skwapliwie zaakceptowała.
Wczorajsze wydarzenia są konsekwencją tego, co działo się wcześniej. Tablicę wmurowano z zaskoczenia, bez zawiadomienia choćby rodzin ofiar, za to wbrew wcześniejszym zapowiedziom, iż nastąpi to dopiero za dwa tygodnie. Nieprzypadkowo także chyba zrobiono to w dniu nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu poświęconego powodzi, co pewnie miało "przykryć" medialnie wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu.
Przy tym wszystkim strona rządząca odmawia nadal dyskusji nad budową – nie tylko pod pałacem, ale i w jakimkolwiek miejscu, poza cmentarzem – pomnika ofiar 10 kwietnia. To też jasno pokazuje jej intencje.
Nie oznacza to jednak, że krzyż powinien nadal stać przed pałacem. Trzeba go przenieść nie tylko dlatego, że wzywają do tego w rozumnym oświadczeniu biskupi przestrzegający polityków – i rządowych, i opozycyjnych – przed graniem tym symbolem. I nie tylko dlatego, że co noc dochodzi tam do prób sprofanowania tego symbolu.
Także dlatego, że każdy dzień trwania konfliktu odwraca uwagę opinii od spraw najistotniejszych, często związanych z wątpliwą efektywnością rządu. A także dlatego, że – jak wykazała poniedziałkowa demonstracja przeciwników krzyża – w naszym kraju istnieje potencjał radykalnego laicyzmu. I każdy dzień przepychanek na Krakowskim mu sprzyja.