Przypominam, że śledztwo to za zgodą polskiego premiera w całości przejęła strona rosyjska. Nie piszę o śledztwach, które prowadzą prokuratury polska i rosyjska, gdyż tak naprawdę opierają się one tylko na wynikach prac komisji badającej przyczyny katastrofy.
Nad Lockerbie wybuch rozerwał samolot kilka kilometrów nad ziemią, a jego części rozrzucone zostały na obszarze ponad 100 km kw. Ekipa śledczych przeszukiwała teren i zbierała każdy kawałeczek maszyny, aby później zrekonstruować ją i na tej podstawie odkryć, że eksplozja nastąpiła w luku bagażowym, i stwierdzić, w której walizce umieszczony był ładunek.
Śledczy ze Smoleńska mają nieporównywalnie łatwiejsze zadanie. Samolot rozbił się na ziemi, a jego części rozrzucone zostały na stosunkowo niedużym obszarze. Mimo to teren ten nie został w ogóle zabezpieczony, co oznacza, że utracone są być może najważniejsze dowody. Jakiś czas po katastrofie niektórzy polscy dziennikarze przywozili nie tylko rzeczy zabitych, ale i fragmenty samolotowego motoru.
Ogrodzenie terenu, przykrycie brezentem niszczejącego wraku to rzeczy najprostsze z możliwych. Dlaczego władze rosyjskie pomimo monitów strony polskiej nie wykonają choćby symbolicznych działań imitujących troskę o śledztwo? Ich nonszalancja jest wręcz ostentacyjna. Wygląda jak demonstracyjne lekceważenie polskiego państwa i polskich uczuć.
Prawda może być jednak nieco inna. Władze rosyjskie mogły przestać przejmować się nawet pozorami, gdy się zorientowały, że polskiemu rządowi nie chodzi o realną politykę, ale o wizerunek, czyli uściski z Putinem i nieznaczące gesty, które polskie media będą sprzedawać opinii jako przełom w naszych stosunkach. Władze w Smoleńsku zrobiłyby co trzeba po jednym zmarszczeniu brwi Putina. Po co jednak premier Rosji miałby cokolwiek robić, skoro polski rząd oraz jego media i tak będą mu machać ogonem?