Dawno nie czytałem na stronach "Gazety Wyborczej" tak zabawnego, ale jednak trochę oszczerczego tekstu jak ten Wojciecha Maziarskiego w dzisiejszym wydaniu dziennika. Autor, zainspirowany publicystyką portalu braci Karnowskich zastanawia się w nim - jak zapewnia, czysto teoretycznie - kto w polskim życiu publicznym mógłby być agentem rosyjskich wpływów.
Internetowy biuletyn sekty smoleńskiej - wPolityce.pl - do agentów rosyjskich zalicza komisję Millera i "Gazetę Wyborczą": "Gazecie kanon dyktują ci sami, którzy dyktowali raport Millera. Ci z Moskwy". A więc zdrada. Polską rządzą agenci.
Dotąd nie przychodziło mi do głowy, by doszukiwać się agenturalnych motywacji u politycznych oponentów. Bo że zdarzają się wśród nich osoby o ograniczonych zasobach intelektualnych, wierzące w urojone zamachy - to dopuszczałem. Że są cyniczni gracze, którzy wprawdzie nie wierzą w brednie, ale z rozmysłem je głoszą - też wydawało mi się prawdopodobne. Ale żeby zdrajcy? Jednak zarzut wciąż powraca, więc może warto się sprawie przyjrzeć. A nuż coś jest na rzeczy.
- zastanawia się Maziarski. Do wniosków dochodzi zaskakujących... chociaż jednak znając pana Maziarskiego - niezupełnie. Pisze:
Na czym może zależeć władcom Kremla? Na odbudowie strefy wpływów, którą utracili wraz z upadkiem ZSRR. Jeśli na razie jest to niemożliwe, chcieliby przynajmniej osłabić więzi nowych członków z Unią Europejską. Niech kraje te pozostaną na peryferiach, niech się za mocno nie integrują z Zachodem - dzięki temu w przyszłości, gdy nadarzy się sposobność, łatwiej będzie je wyłuskać. (...)