Był monotonny, banalny, nieciekawy. Agresywny i niewiarygodny. Nie miał dobrej odpowiedzi właściwie na żadne z pytań dziennikarzy konkurenta. Pokazał się jako człowiek całkowicie niesamodzielny. Wprawdzie za jego plecami zbrakło pani Jowity, ale tym bardziej było widać, że Komorowski nie miał własnych pomysłów. Bezmyślnie czytał z kartki argumenty najbardziej agresywnych hejterów z internetu i z „Gazety Wyborczej". Straszył PiS-em w sposób prostacki i prymitywny, był na przemian śmieszny i niemądry. Najbardziej śmieszny, gdy udowadniał swoją niezależność i bezpartyjność. Prostacki, kiedy straszył radykałami i frustratami. Był bałamutny, kiedy zarzucał partii opozycyjnej, że nie zrealizowała swojego programu. Agresywny każąc konkurentowi być pokornym i mówiąc równocześnie, że „praktykuje zgodę".

Nie chcę przez to powiedzieć, że Andrzej Duda był nieporównanie lepszy od Komorowskiego. Ale robił wrażenie, że wie o czym mówi, że czuje wyborców. Że rozumie, na czym polega prezydentura. Był szczery, otwarty, nie było w nim ani odrobiny sztuczności. Nie robił wrażenie cienia Lecha Kaczyńskiego czy marionetki Jarosława Kaczyńskiego. Był sobą.

Jeśli tak jak on wyglądają „radykałowie i frustraci" przywoływani przez Komorowskiego w jego wypowiedziach, to odchodzący prezydent musi zacząć się bać. Ma jeszcze tydzień kampanii. Po tym, co wydarzyło się w niedzielę ma pod górkę. Jeśli Komorowski jednoznacznie nie udowodni, że Andrzej Duda był okrutnym mordercą nastolatek i obrzydliwym pedofilem, to ma niewielkie szanse na zwycięstwo.