To, co mamy, nie jest naszą własnością. Jesteśmy za siebie współodpowiedzialni, dlatego naprawianie świata jest naszym zadaniem i obowiązkiem. Nikt za nas tego nie zrobi, musimy sami wprawić w ruch kulę dobra, pamiętając, że pomaganie to przede wszystkim fantastyczna przygoda i droga do wolności.
Są ludzie, którzy nie potrafią przekuć skupienia na sobie na czynienie dobra dla innych. Dlaczego? Moim zdaniem to nie tyle egoizm, ile strach przed nawiązaniem relacji z drugim człowiekiem, strach przed miłością – bo ona kosztuje i zobowiązuje. A przecież jesteśmy stworzeni do miłości; życie bez niej oznacza śmierć w samotności, frustracji i beznadziei.
Sztuka pomagania nie jest nam dana lub nie. Uwrażliwienie na innego człowieka, jak każdą inną umiejętność, trzeba codziennie trenować. Ja też wciąż się jej uczę. Na pytania młodych ludzi, jak pomagać, odpowiadam: – Zacznij od wyrzucenia śmieci lub pomocy siostrze w lekcjach. Chcesz zmienić świat, zaprowadź pokój wokół siebie. Z pomaganiem jest jak z kaligrafią – najpierw stawia się pierwsze, niewprawne literki, później pisze wypracowania, a potem może nawet i wiekopomne książki.
Często spotykam się też z pytaniem o pomoc finansową, czy nie jest ona pójściem na łatwiznę, próbą kupienia sobie spokoju sumienia, bez konieczności konfrontacji z krzywdą innych. Cytuję wtedy zawsze Margaret Thatcher: żeby być dobrym samarytaninem, trzeba być bogatym. Pieniądze – o ile służą budowaniu lepszego świata – są bardzo dobrą rzeczą.
Cennym „towarem", którym możemy się podzielić, jest dziś także czas lub wiedza. Obserwuję młodych ludzi, którzy trafiają do nas w ramach tzw. wolontariatu pracowniczego. Większość z nich nie miała nigdy wcześniej kontaktu z osobami, którym się w życiu nie powiodło. To dla nich silne przeżycie, ale bardzo często nowe otwarcie, uświadomienie, że pomaganie wciąga jak nałóg. I zaczynają nieść dobro, motywowani już nie pochwałą szefa, ale poczuciem, że właśnie to daje radość i szczęście.