Od 40 lat Brytyjczycy nie mieli tak dobrze przygotowanego kandydata na szefa rządu. May była ministrem transportu, kultury, ochrony środowiska, pracy, zabezpieczeń socjalnych, edukacji i przez ostatnich sześć lat – szefową MSW. Kierowała też Partią Konserwatywną.
– To pracoholiczka. Nie ma wielkiej wizji politycznej, jest pragmatyczna. Zanim rozpocznie formalne negocjacje rozwodowe z Brukselą, będzie chciała w kontaktach z przywódcami największych państw Unii ocenić, co jest możliwe. I potem podejmie decyzje – mówi „Rz" Malcolm Chalmers, wicedyrektor londyńskiego Royal United Services Institute (RUSI).
Pewne ręce
W normalnych okolicznościach May nie zostałaby premierem. W czasie referendum była przecież lojalna wobec Camerona, opowiadając się za pozostaniem kraju w Unii, choć naciskała na wyjście z europejskiej konwencji praw człowieka. Teraz pałeczkę powinni więc przejąć zwycięzcy głosowania, Boris Johnson czy Michael Gove. Jednak okazali się tak nieprzygotowani do wzięcia odpowiedzialności za losy kraju, a panika na rynkach narastała z taką siłą, że dla deputowanych torysów priorytetem musiało być oddanie zarówno kraju, jak i Partii Konserwatywnej, w pewne ręce.
– Nie przez przypadek właśnie teraz premierem zostaje kobieta. Szklany sufit męskiego świata mogła przebić tylko w czasach głębokiego kryzysu, gdy dotychczasowy establishment zawiódł – mówi Chalmers.
Już wcześniej pierwszą minister Szkocji ogłoszono Nicolę Sturgeon – po zwycięstwie idei Brexitu zwolenniczkę przeprowadzenia nowego referendum w sprawie niepodległości prowincji. Pojedynek obu pań zapowiada się emocjonująco, bo Sturgeon chce „zrobić wszystko, aby Szkocja pozostała w Zjednoczonej Europie".