– Jak się ryzykuje i zaprasza takiego typa jak ja, to się ryzykuje, że w pewnym momencie można wpaść – powiedział Donald Tusk, zasiadając za stołem państwa Sochackich.
Do Płocka zaprosił go 34-letni Marcin Sochacki. „Bardzo chciałbym porozmawiać z Panem w nadziei, że przekona mnie Pan, iż głosowanie na Platformę nie musi być tylko i wyłącznie wyborem mniejszego zła" – napisał w liście do premiera. W czwartek odebrał telefon z Kancelarii Premiera z pytaniem, czy zaproszenie jest aktualne. Zanim w jego progi zawitał premier, mieszkanie najpierw sprawdzili funkcjonariusze BOR. Premier zjawił się z kwiatami dla pani domu i „Królem Lwem" dla sześcioletniego Mikołaja.
Internauci od razu zaczęli szydzić. „Zupełnie jak objazd Gierka. Dobrego mamy pana, ludzkiego". Część komentatorów nazwała wizytę PR-em dla przedszkolaków.
Specjalista od marketingu politycznego Eryk Mistewicz uważa, że odwiedziny u Sochackich to „mistrzostwo politycznego marketingu, ale ze złym timingiem". – Przez taki spektakl wciąga się ludzi w opowieść o dobrym władcy, który spotyka się z ludem i interesuje się życiem przeciętnego człowieka. Prezydenci, premierzy i liderzy opozycji robią to we wszystkich krajach Europy – tłumaczy. – Jedyne, co zawiodło, to czas. Po doniesieniach z Ukrainy należało przełożyć tę wizytę na inny termin, zblednie ona bowiem w obliczu wydarzeń za wschodnią granicą – mówi Mistewicz.