Opowiadanie Bogusława Chraboty: Plagi miasta Würzburga

Coś mi tu nie pasuje. Dlaczego dla uratowania miasta miałby Bóg wybrać półgłówka. Czyż nie ma dostojniejszych mieszczan? Dobrych chrześcijan? Chyba że to nie Bóg, lecz...

Publikacja: 18.10.2019 18:00

Plaga żab na ilustracji do Starego i Nowego Testamentu (wydanie z Amsterdamu, 1700 r.)

Plaga żab na ilustracji do Starego i Nowego Testamentu (wydanie z Amsterdamu, 1700 r.)

Foto: BEW

I

Rzecz miała miejsce, jak to odnotowują kroniki w mieście Würzburg, w roku pańskim 1478, późną wiosną, choć niektórzy się upierają, że było już lato. Oto pewnego wieczoru niebo od strony zachodniej najpierw się zaczerwieniło solidną purpurą, potem zszarzało, by na koniec stać się czarne jak głębiny piekieł. A potem nad dachami domów pojawił się szatański łoskot milionów skrzydeł szarańczy. Owóż, szarańcza nadleciała od strony Wertheim wielką chmurą na kształt czarciej łapy. Rozmnożona, połyskliwa, szeleszcząca i głodna. Spadła na dachy domów i na pola uprawne, na ogrody i sadzone ludzką ręką gaje drzew owocowych. A potem dobrzy würzburscy chrześcijanie słyszeli już tylko jeden wielki mlask, szelest pancerzy robactwa i ciche, acz przerażające, chrupanie. W ten właśnie sposób szarańcza rozprawiała się z ich zapasami, liśćmi jarzyn i drzew, ledwie co zawiązanymi owocami, a nawet gontem z dachów ich oblepionych robactwem domów.

Ludzie próbowali walczyć, wylewali na oszalałe owady garnce gotującego się wrzątku, sypali sól, piach i popiół, wszystko na nic. Biegli więc do licznych kościołów Würzburga, by modlić się o pomoc Wszechmogącego Pana. Nie pomógł jednak Stworzyciel, nie podniósł świętej ręki przeciw szarańczy, pewnie würzburscy grzesznicy nie byli tego godni. Oni jednak, wciąż wierząc w łaskę pańską, zwrócili się o pomoc do biskupa. Ten zlitował się nad ludem, z przekrzywioną mitrą na czole odprawił mszę wotywną, ale i to nie pomogło. Szarańcza wciąż kłębiła się nad miastem, a pochłonąwszy wszystko, co było do zjedzenia, powoli szykowała się do ataku na ludzi.

I wtedy zdarzył się cud. Jeden z kilku następujących po sobie przez kolejne miesiące cudów, które nawet po latach wstrząsały sumieniami mieszczan. Oto więc drugiego wieczoru po ataku diabelskiego posiewu, tuż przed zmierzchem, czyjaś mocna dłoń szarpnęła sznur od dzwonów u św. Michała i wprawiła w ruch wielkie mosiężne serce. Dzwon początkowo się nie odzywał, ale po krótkiej chwili zabrzmiał najczystszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszano w Würzburgu. Zabrzmiał raz i drugi, potem trzeci, czwarty i piąty. Kryształowy ton unosił się przez chwilę nad miastem jak anielska pieśń. Ludzie zadarli w górę głowy i nagle ze zdziwieniem zobaczyli, jak gęsty dywan szarańczy unosi się, wzlatuje ponad miasto, a potem układa w wielką czarną pętlę i odlatuje w nieznane. Minęło raptem kilka chwil i na dachach, ulicach i straganach nie było ani jednego owada. Szarańcza zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Przeminęła jak straszny sen. Została zaś tylko cisza i zdziwienie pobożnych mieszczan ciężko doświadczonego przez plagę grodu.

II

Już następnego dnia, a była to niedziela, po uroczystej, dziękczynnej sumie, światli radni Würzburga postanowili wyjaśnić cudowne zdarzenie z dnia poprzedniego. Do sprawy zabrali się skrupulatnie i z podziwu godną pieczołowitością. W pierwszej kolejności zawezwali do ratusza proboszcza kościoła św. Michała. Klecha, wielce zgrzybiały ksiądz Anton von Vorth, trzęsąc się jak osika, ledwie wdrapał się po schodach prowadzących do sali, a potem siedział oniemiały na podstawionym mu stołku, nie umiejąc odpowiedzieć na żadne z zadawanych pytań.

– Czy ksiądz dobrodziej ciągnął za sznur dzwonu? – Gdzie, skąd, schowałem się na plebanii. – Czy komuś zlecił podniesienie alarmu? – Gdzie tam, nikomu. – Czy mógł to być, na ten przykład, kościelny? Organista? – Nie, żaden z nich nie miał klucza do wieży. – Kto więc dzwonił? Kto uratował miasto? – Nie wiem. Nie mam pojęcia. Klucz zawsze noszę przy sobie...

Radni byli nieukontentowani, bo mimo kompromitującej niewiedzy księdza Antona, ktoś przecież – to jasne – ciągnął za sznury i przepędził szarańczę. A skoro nie ksiądz Anton, nie zakrystian ani organista, to może jednak była to ingerencja boska? Tu radni zamilkli speszeni, bo orzekanie o boskiej ingerencji, a więc realnym cudzie, było poza ich kompetencją. Trzeba było więc wysłać po biskupa. Ten nie spieszył się nazbyt, na spotkanie z rajcami wyraził zgodę, acz następnego dnia i w swoim pałacu. Właśnie tam udali się więc po poniedziałkowych godzinkach, czekali przez chwilę w szerokim korytarzu, a potem stanęli przed surowym obliczem duszpasterza.

– Nie wiemy, ojcze, kto dzwonił, kto nasze miasto uratował. Proboszcz od Michała nie dzwonił ani nikomu kluczy nie wydawał, organista i zakrystian byli w swoich domach. Żony poświadczają. Mamy więc podejrzenie, że jednak to Bóg Ojciec zrobił dla nas, nie bacząc na nasze grzechy i słabości. – A świadków pytano? – Nie ma świadków, wasza wielebność. Nikt dzwonu kołyszącego się nie widział, za to wszyscy go słyszeli. Czy jest to więc cud?

Gruby biskup powiercił się przez chwilę na swoim tronie, przekręcił na palcu złoty pierścień i mocno zasępił. Przecież i on, mimo pasterskiej władzy nad würzburskim ludem, nie ma takiej władzy, by określać, co jest cudem, co nie. Szarańcza, cóż. Przylatuje, ale i odlatuje. Przepędzić mógł ją każdy. A dzwon? Też jest od dzwonienia. Co w tym dziwnego, że dzwoni. Sam rzekomo? To nie jest możliwe. Pewnie ksiądz Anton w swojej starości zapomniał, ale przyznać się nie chce.

Więc może by sprawę zamknąć? Ale jest przecież jeszcze wiara tych owieczek, owego stada dobrych chrześcijan na kolanach przed ich pasterzem. Takiej wiary nie można zawieść. Nie można ich zostawić sam na sam z szatanem. Odezwał się więc: – Drodzy moi, rajcowie Würzburga. Sprawa nie jest jasna, a wyjaśnić ją może tylko Rzym i Jego Świętobliwość Ojciec Święty. Zbierzemy wasze świadectwa, opiszemy ów zagadkowy przypadek i wyślemy do Rzymu. Trzeba zatem poczekać, drodzy moi.

Rajcowie spojrzeli po sobie, kiwając głowami oraz wychwalając mądrość biskupa, i wrócili do ratusza. A po kolejnej niedzieli zaczął pracę skryba spisujący zeznania. Biskup wydzielił mu kilka płacht pergaminu, wyposażył w inkaust, gęsie pióro i kazał zabrać do roboty.

III

Swej pracy skryba jednak nie skończył. A dokumentu do Watykanu wysłać nie zdołał, bo spokojne i pobożne miasto Würzburg dotknęła wczesną jesienią kolejna plaga. Tym razem inwazja złych mocy odbyła się bez hałasu, szczęku pancerzyków i chrupania. Była za to śliska, odrażająco lepka, brudna i wilgotna. Oto więc zastępy zła uderzyły na Würzburg w postaci armii ślimaków. Na ulice miasta, ni stąd, ni zowąd wypełzły miliony, dziesiątki i setki milionów obrzydliwych brązowych, grubych istot z czułkami.

Ich tłuste ciała były pokryte siateczką; niektóre mierzyły dobre pół stopy długości. Wędrując po kamieniach, drewnianych belkach poszycia dachów i ścianach domów zostawiały lepkie, jakby oślinione ślady. Wpełzały do domów i ogrodów. Nie szczędziły nawet kościołów. Ludzie z obrzydzenia nie wychodzili za próg, bo każdy kontakt z trotuarem czy gołą ziemią wiązał się z ryzykiem wdepnięcia w grubą warstwę zalegających mięczaków. A wdepnięcie musiało skończyć się ugrzęźnięciem w grubej mazi zgnilizny.

Próbowano walczyć z najeźdźcą, jak kilka miesięcy wcześniej z szarańczą. Używano popiołu i soli, wrzątku i grubych sosnowych łopat, by zgarniać rozplenione ślimactwo do rzeki, ale żadne wysiłki nie przynosiły efektu. Znów w kościołach zapłonęły świece, rozległy się żarliwe modły, nawet włączył się w nie biskup, ale nic to ludziom nie dało. Ślimaki w najlepsze pożerały ludziom trawniki i resztki owoców, a co gorsze, wkradały się do ludzkich myśli i sumień, by rozgościć się w nich jak uosobienie grzechu. Bywało, że niektórzy z würzburskich mieszczan nie wytrzymywali naporu zła. Ktoś obił sąsiada, ktoś sprał teściową, ktoś wyrzucił za drzwi niewinną żonę i dziadki. Zło stawało się więc nie tylko namacalne, ale i powszechne. Grzech triumfował w ludzkich duszach i zapewne by wygrał, gdyby nie powtórzył się... Właśnie, trzeba to powiedzieć wyjątkowo dobitnie! Gdyby nie powtórzył się cud.

Dzwon od św. Michała odezwał się tuż po zmroku. Jego delikatne, krystaliczne brzmienie przecięło kilka razy ciszę nocy, ale tym razem niemal bezgłośnie. Jakby ktoś dyskretnie przejechał ostrzem sztyletu po szkle. A po chwili, gdy wybrzmiało ciche, cichuteńkie, najcichsze ze wszystkich możliwych do wyobrażenia echo, dało się słyszeć coś jak wielkie mlaśnięcie, jakby sama ziemia otwartą na chwilę pieczarą gęby połknęła wielki kawał mięsiwa. Mlaaaaask!!!! Nikt nie pomyślał nawet przez chwilę, że oto plaga minęła. Ludzie byli tak zmęczeni obecnością lepkiej zarazy, że uwolnienie się od niej było poza granicami ich wyobraźni. A jednak, kiedy obudzili się rano, po ślimakach nie było śladu.

Mieszkańcy Würzburga wyszli więc gremialnie z domów, rzucali do góry czapkami, a miejscy radni znów podjęli próbę wyjaśnienia, co też właściwie się stało. Tym razem jednak sprawa okazała się dużo prostsza.

IV

A pomógł nikt inny, tylko ksiądz Anton von Vorth, który już o poranku przyczłapał do ratusza i pięć razy żegnając się w piersi, wykrzyczał od progu, że wie, kto dzwonił!!! – Oto i zaczaiłem się przy dzwonnicy. Drzwi nie otwierałem, nic z tego, bałem się tego ścierwa, co leżało na ziemi. I wtedy poczułem, jakby wiatr za plecami. Ktoś czapkę mi nasunął na oczy, a kiedy ją podniosłem, drzwi do dzwonnicy były otwarte i zaczął dzwonić dzwon. Dzwonił i dzwonił, a ja stałem w progu i czekałem na dzwonnika. W końcu dzwon zamilkł, usłyszałem kroki i już bym wiedział, kto dzwoni, gdyby nie ta czapka. Znów spadła mi na oczy i nie dostrzegłem kto to. I nie wiem – w sumie kto. – To w końcu ksiądz wie czy nie wie? – No tyle wiem, że to nie Bóg, a człowiek był. – A skąd to wiadomo?

Ksiądz Anton przewrócił ze zdziwienia oczami. – Drzwi cudownie były otwarte...

– E tam, drzwi można i bez klucza otworzyć...

Radni byli zbici z tropu. Ktoś rzucił krótkie „mój Boże", ktoś się żachnął. Ktoś w końcu zaproponował, by iść i obejrzeć dzwonnicę. I tak zrobiono. Korowód radnych przeszedł całą drogę z ratusza do św. Michała, a potem najstarszy z rajców, Gustaw Meistermann, oparł się swoim wielkim brzuszyskiem podpartym nogami jak patyczki o bramę i zaczął oglądać zamek. Nic nie znalazł. Zajrzał do środka, poruszał klamką i znowu nic... Spojrzał pod nogi i do góry... nic. Na koniec zawołał woźnego, który towarzyszył rajcom, i wysłał go na dzwonnicę. Woźny zdjął obłocone trzewiki i na bosaka pognał po schodach. Czy coś znajdzie? Rajcowie wpatrywali się z uwagą w szczyt dzwonnicy. Ich miny tężały, czoła stawały się czerwone, a nabrzmiałe żyły tętniły przegrzaną krwią. Najpierw była więc cisza, a potem powietrze przeszył opętańczy krzyk. – Jest!!!!

– Co jest? – pytali jeden drugiego radni. A krzyk umilkł na chwilę, by powrócić z siłą rosnącą w miarę przybliżania się łomotu nieobutych stóp biegnącego po schodach woźnego. Wypadł w końcu z dzwonnicy, zarył podnieconą twarzą w błoto, a potem wyciągnął coś z kieszeni. – Co to? – spytał Meistermann. – Co to? – dopytywali inni. A woźny, brudnymi łapami miętosił w rękach jakąś kolorową czapkę. – Czapka! – orzekł Meistermann. – Czapka! – potwierdzili inni. – Ale czyja? No czyja? Księdza? Nie. Zakrystiana? Organisty? Też nie.

– Chwila – głęboko westchnął Rudolf Bäcker, szczapowaty łysoń, przełożony cechu piekarzy. Wziął w dłonie czapkę, kilka razy ją obrócił. Była zszyta z kolorowych kawałków płótna. Czerwony, zielony i niebieski. – Wiem, co za gagatek ją zostawił. Panie woźny, przyprowadźcie nam tu Stieglitza.

Rajcy odsapnęli. A więc jest sprawca. Człowiek, który musi coś wiedzieć o sprawie. Korowód radnych zawrócił. Po chwili byli w ratuszu, a Gustaw Meistermann podyktował list do biskupa z wyjaśnieniem, że osobnik, który odpowiada za rzekome cuda prawdopodobnie się znalazł. Biskup list przeczytał i też kamień z serca mu spadł, bo nie miał ochoty ani na orzekanie w sprawie würzburskich cudów, ani na angażowanie do tego Watykanu. Jeszcze tego mu było trzeba!!! Jakiś węszących po okolicy dominikanów w czarno-białych habitach. Za żadne skarby. Nie, nie i jeszcze raz nie!

V

Stieglitz był rodzajem würzburskiego chłopka-roztropka. Nikt nie wiedział, skąd jest, choć się domyślano, że z daleka. Z Miśni może? Z Brandenburgii? Tam takich słowiańskich łazęg zawsze było pod dostatkiem. Stieglitz pracował więc trochę u szewca, nieco u rzeźnika, trochę u kowala. Podkuwał konie, patroszył barany, ale wszystko z trudem, bo nadpobudliwy charakter uniemożliwiał mu konsekwentną naukę. Był wysoki, szczapowaty, z wystającym nosem, rozwichrzoną czupryną. Mówił głosem donośnym, choć nieco chrapliwym, śmiał się co chwila bez sensu i lubił popisywać przed kobietami. No i nie stronił od piwa, o czym wiedzieli wszyscy, z kowalem, rzeźnikiem i szewcem na czele.

Kiedy przyprowadzono go przed rajców, cały się trząsł. – Nic nie zrobiłem, nic nie zrobiłem! – rozpaczał na głos, już klęcząc przed radnymi. – W dzwonnicy znaleźliśmy twoją czapkę. Co tam robiła? – Czapka? Moja czapka? Nie wiem zaiste. – Byłeś na dzwonnicy? – Nie byłem – kłamał ze strachu. – Więc skąd czapka? – Nie wiem.

Skulił się, jakby ktoś chciał go uderzyć. Meistermann się zadumał. Co zrobić? Szukają zbawcy miasta, przed którym wypadałoby pochylić głowę, a przychodzi wystraszony głupek, który nie ma nic do powiedzenia. Jak ustalić prawdę? Jak rozstrzygnąć, czy dzwony uruchomiła boska wola czy człowiek? Podszedł do skulonego na podłodze Stieglitza, pogłaskał go otłuszczoną dłonią po włosach i raz jeszcze odezwał się przyjaźnie: – Dobry człowieku. Pomóż radnym. Szukamy sprawcy cudu. Jeśli coś wiesz, to powiedz.

Stieglitz tylko zwinął się mocniej w kłębek i nie wypowiedział już ani słowa. – Nie można tak z człowiekiem! – mówił następnego dnia do Meistermanna biskup. – Nie można. Jeśli coś wie, musi powiedzieć. Wyznać. Wspomóc rajców i biskupa. Nie wolno się godzić z takim milczeniem. Mam nadzieję, że trzymacie go pod kluczem? A jakże. Mógłby uciec. Musi wyznać, czy tam był i co robił. Co i kogo widział. Musi. Może tortury?

Meistermann się żachnął. Ale biskup nie odpuszczał. – Tortury mój drogi. Mamy je po to, by usłyszeć prawdę. Boską prawdę. Jeśli człowiek sam się nie przyznaje, to trzeba mu pomóc. Uruchomić te wszystkie narzędzia uszlachetniające. Gdyby był uczciwy, to nic by nie ukrywał. Pewnie kłamie, osłania jakieś szatańskie knowania. Tortury miły bracie, tortury!

Zaczęło się więc męczenie Stieglitza, które trwało dokładnie trzy niedziele i dwa dni. Sprawą zajęli się profesjonalni kaci. Najpierw było łamanie palców, podduszenie wodą i dyby. Potem dołączono hiszpańskie krzesło, rozgrzane cęgi i przypalanie odbytu. Stieglitz płakał, wrzeszczał, darł się wniebogłosy, ale zwykle, po trzech zdrowaśkach męczarni tracił świadomość. I nic o czapce i dzwonie nie mówił, przez co towarzyszący katu pisarz nie miał czego spisywać. – Szkoda czasu na tego niedojdę – orzekł po trzech tygodniach biskup. A Meistermann kiwnął głową z aprobatą. – Chłop życie pierwej straci, niż się do czegoś bezecnego przyzna. Spokój dać mu trzeba, niech chwilę odetchnie, zanim zapytamy go znowu o tę jego czapkę.

VI

Odpoczywał więc Stieglitz w chłodnej celi, bo jesień robiła się coraz późniejsza, zwyczajnie czekał na swój los, i pewnie by się doczekał, gdyby znów nie odezwało się tak hojne w owym roku dla miasta Würzburg fatum. Oto więc, kiedy zbliżał się dzień Wszystkich Świętych, do kościoła św. Michała wbiegła gromadka dzieci ze znalezionymi na chodniku żabami. Ksiądz Anton wziął jedną z nich do ręki, potem się przeżegnał i padł na ziemię jak rażony piorunem, bo w oczach stworzenia (wyznał to nieco później biskupowi) zobaczył szatana. A potem z trudem się zerwał i krzyknął na całe gardło: – Znów się zaczyna!

– Co tym razem? – zapytali mieszczanie.

– Żaby! Żaby! Żaby!

Można było powiedzieć, że ludność miasta Würzburga z żabami była obeznana, a nawet za pan brat. Kumkały wieczorami w fosie, pełno ich było w rowach i po deszczu, w lesie i na łąkach. Jednak to były żaby zwykłe, ludzkie, przyjazne. A żaby, które zobaczył ksiądz Anton i które spadły chwilę później na miasto jak nawałnica, to były żaby szatańskie! Owszem, nie wyglądały jakoś szczególnie inaczej. Miały takie same głowy i łapki, ten sam kolor, a nawet zapach, ale oczy miały straszne. Wybałuszone i lubieżne. Złośliwe i z piekła rodem.

Ale najstraszniejszy wcale nie był ich wygląd ani smród, najstraszniejsza była ich ilość. One padały z nieba jak ulewny deszcz, burza z gradem, szaruga. Przewalały się ich miliony po ulicach. Wlewały jak fala do domów i kościołów. Wpadały przez uchylone okna i otwarte kominy. Wypełzały spod łóżek, stołów i komód. Roiły się w pościeli. Garnkach ze strawą i korcach z pszenicą. Nieraz godny kupiec, sięgając do kieszeni po grosze, trafiał na oślizłe ciało potwora. Krzyczał wtedy jak oparzony. Wyrzucał bydle na ziemię i gnał do domu jak szalony. Żaby przylepiały się do okien, ruszały grdyką podczas podniesienia w kościele, przyklejały do ludzkich mózgów i królowały w myślach.

A najgorsze, że nie dało się ich pozbyć. Nie pomagały sól, wrzątek czy popiół. I nie odzywał się – na co wszyscy czekali z uwagą – dzwon od św. Michała. Plaga wydawała się nie mieć końca. Część więc mieszczan pakowała skrzynie i wynosiła się z miasta. Kilku z rozpaczy się powiesiło. Od zatrucia żabim jadem umarło kilkoro dzieci. Także i ksiądz Anton wpadł w dziwny stupor, który – zdaniem niektórych – prowadził do pewnej śmierci. Śmierć zresztą czekała wszystkich, takie było przekonanie, bo życie pośród czarciego posiewu było niemożliwe.

Zanim jednak populacja miasta Würzburga ostatecznie wybrała się na spotkanie z Wiekuistym, przyszły pierwsze mrozy, które okazały się dla ludzi ratunkiem. Żaby mianowicie – co jest w ich naturze – mrozów nie wytrzymały i popadły w odrętwienie. Przestały się ruszać, zesztywniały. Można było je więc zbierać grabiami, pakować do wiader i worów, a potem wyrzucać do rzeki. Po trzech dniach mrozu nie było już ani jednej. Ludzie śpiewali hymny pochwalne do Pana. Śmiali się do łez i ściskali bez umiaru, bo z plagą poradzili sobie sami. Ludzka to była w końcu sprawa, nie boska. Cieszył się też biskup i swą radość celebrował z pucharem podgrzanego wina w dłoni.

VII

Była już wiosna, kiedy Stieglitza wypuszczono z lochu. Wyglądał jak połowa człowieka. Miał podkrążone oczy, naderwane uszy, a na całym ciele ślady po siniakach. Skarżył się, że mu połamano żebra, zdarto paznokcie, ma problemy z utrzymaniem moczu i gorzej widzi. Nic dziwnego, powiadali strażnicy, tortury zostawiają ślady. Mógł się przyznać! – Ale do czego? – pytał zmaltretowany Stieglitz i ani on sam, ani jego rozmówcy nie potrafili znaleźć na tak postawione pytanie odpowiedzi.

Sprawa nie dawała też spokoju biskupowi i rajcom. – No dobrze – mówił biskup do rajcy Gustawa Meistermanna. – Już wiemy, że Bóg się od nas nie odwrócił. W sprawie tych żab, to ja widzę boską rękę. – A jakże wasza dostojność, Bóg był z nami. – Ale dziwna sprawa z tym Stieglitzem. Gdyby się przyznał do tego, że dzwonił, byłby bohaterem. Gdyby zaś wyjawił, kogo widział na wieży, oszczędziłby sobie tortur. Dlaczego nie odpowiedział na pytania? Może naprawdę nie dzwonił i nikogo nie widział? A czapka jego na górze to nie dowód, że tam był? Ja jednak sądzę, że jest w tym jakaś czarcia sprawka – powiedział biskup. – Coś mi tu nie pasuje. Dlaczego dla uratowania miasta miałby Bóg wybrać półgłówka. Czyż nie ma dostojniejszych mieszczan? Dobrych chrześcijan? Chyba że to nie Bóg, lecz... Właśnie!!! – klepnął się w kolano z satysfakcją biskup. – Właśnie!!! Książę ciemności, szatan właśnie.

– Ale dlaczego szatan miałby ratować miasto od plag? Nie taka jego robota – wybałuszył oczy Meistermann.

– Drogi Gustawie, pomyśl – tłumaczył biskup. – Szatan zawsze psuje szyki Najwyższemu. Kto zesłał plagi na Egipt? Kto, jeśli nie Bóg właśnie. Zrobił to sprawiedliwie? Bardzo sprawiedliwie.

– A może was również – tu dyskretnie skierował obie otwarte dłonie na rajcę Gustawa – chciał ukarać jak lud faraona? I wtedy wkręcił się w to wszystko szatan i popsuł jego plany. Rękami Stieglitza oczywiście.

– Mogło tak być – potwierdził całkiem już otępiałym wzrokiem Meistermann.

– I dopiero, kiedy Stieglitz trafił do lochu, kolejna plaga ustąpiła sama z siebie, zgodnie z wolą Najwyższego. Padnij na kolana Gustawie, jak i ja padam.

Zagadka została wyjaśniona. Obaj dotknęli kolanami podłogi, gruby biskup i ogłupiały Meistermann. Modlili się żarliwie, po których to modłach rajca wyszedł z pałacu biskupa, a ten ostatni zażądał inkaustu i pergaminu, a potem podyktował sprawozdanie z wydarzeń w Würzburgu dla Ojca Świętego. Skończył długo po zmroku, wypróżniwszy dobry gąsior wina, zjadł jeszcze ćwierć pieczonej kuropatwy i udał się na zasłużony spoczynek. Sny, jak później opowiadał, miał tej nocy podniosłe.

VIII

Stieglitz zaś zjawił się przed radą, której przełożony obwieścił mu, co poniżej.

– Drogi chłopcze. Byłeś z pewnością opętany przez złego ducha piekieł. To on cię pchnął do czynów, które uznajemy za bezecne. Poniosłeś zresztą za nie karę. Nie dopatrzono się jednak w twoich działaniach czarów, za co po stosownym procesie byłbyś skazany na spalenie żywcem na stosie. Bóg cię ochronił przed takim losem, więc dziękuj mu na kolanach, modląc się po trzykroć o świcie, w południe i o zmierzchu. To twój pokłon dla Najwyższego. Ludziom zaś oddasz co ludzkie ciężką pracą. Będziesz służył miastu za 30 groszy praskich rocznie. Nie jest to bardzo wiele, ale na życie wystarczy. O swoich nowych obowiązkach dowiesz się niebawem.

Tyle Stieglitz dowiedział się od rajców, a potem wskazano mu codzienne zajęcia. Miał walczyć z plagą gołębi, które od wielu już lat mnożyły się całkiem ponad miarę i brudziły miejsca publiczne. Nikt nie umiał dotąd sobie z nimi poradzić. Stieglitz przyjął swoje nowe obowiązki z honorem i szybko – a był bardzo przemyślny – wykonał odpowiednie narzędzie. Był to długi kij leszczynowy zakończony mosiężnym dzwoneczkiem. Chodził więc z nim od rana do nocy i płoszył drzemiące pod dachami czy gromadzące się na rynku ptaki. Początkowo reagowały na dźwięk dzwonka panicznie, zrywały się z furkotem i odlatywały, by się skryć w chmurach szarego nieba. Potem nauczyły się już obyczajów swojego prześladowcy. Zrywały się więc z godnością na sam jego widok i tylko zmieniały miejsce biesiady.

Tak było przez lata. O sprawie Stieglitza szybko zapomniano. On sam zresztą też wyrzucił ją z pamięci. Zostały tylko te ptaki, które prześladował za to, że – jak to mówił – srają!!! W końcu zmarł Meistermann, zmarł biskup i Stieglitz został sam wobec tej dziwnej historii. Stieglitz prześladowca gołębi, Stieglitz ze swymi bliznami i w kolorowej czapeczce, który czasem spoglądał w kierunku dzwonnicy od św. Michała. Po co ? Na co? Nikt z żywych ani on sam nie wiedział. I było tak przez lata, przez wieki, aż czas zwinął się w trąbkę, Bóg postarzał, i narodziliśmy się my, archeolodzy przeszłości. ©?

—Bogusław Chrabota

Plus Minus
Kataryna: Karol Nawrocki okazał się Mejzą
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku