I
Rzecz miała miejsce, jak to odnotowują kroniki w mieście Würzburg, w roku pańskim 1478, późną wiosną, choć niektórzy się upierają, że było już lato. Oto pewnego wieczoru niebo od strony zachodniej najpierw się zaczerwieniło solidną purpurą, potem zszarzało, by na koniec stać się czarne jak głębiny piekieł. A potem nad dachami domów pojawił się szatański łoskot milionów skrzydeł szarańczy. Owóż, szarańcza nadleciała od strony Wertheim wielką chmurą na kształt czarciej łapy. Rozmnożona, połyskliwa, szeleszcząca i głodna. Spadła na dachy domów i na pola uprawne, na ogrody i sadzone ludzką ręką gaje drzew owocowych. A potem dobrzy würzburscy chrześcijanie słyszeli już tylko jeden wielki mlask, szelest pancerzy robactwa i ciche, acz przerażające, chrupanie. W ten właśnie sposób szarańcza rozprawiała się z ich zapasami, liśćmi jarzyn i drzew, ledwie co zawiązanymi owocami, a nawet gontem z dachów ich oblepionych robactwem domów.
Ludzie próbowali walczyć, wylewali na oszalałe owady garnce gotującego się wrzątku, sypali sól, piach i popiół, wszystko na nic. Biegli więc do licznych kościołów Würzburga, by modlić się o pomoc Wszechmogącego Pana. Nie pomógł jednak Stworzyciel, nie podniósł świętej ręki przeciw szarańczy, pewnie würzburscy grzesznicy nie byli tego godni. Oni jednak, wciąż wierząc w łaskę pańską, zwrócili się o pomoc do biskupa. Ten zlitował się nad ludem, z przekrzywioną mitrą na czole odprawił mszę wotywną, ale i to nie pomogło. Szarańcza wciąż kłębiła się nad miastem, a pochłonąwszy wszystko, co było do zjedzenia, powoli szykowała się do ataku na ludzi.
I wtedy zdarzył się cud. Jeden z kilku następujących po sobie przez kolejne miesiące cudów, które nawet po latach wstrząsały sumieniami mieszczan. Oto więc drugiego wieczoru po ataku diabelskiego posiewu, tuż przed zmierzchem, czyjaś mocna dłoń szarpnęła sznur od dzwonów u św. Michała i wprawiła w ruch wielkie mosiężne serce. Dzwon początkowo się nie odzywał, ale po krótkiej chwili zabrzmiał najczystszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszano w Würzburgu. Zabrzmiał raz i drugi, potem trzeci, czwarty i piąty. Kryształowy ton unosił się przez chwilę nad miastem jak anielska pieśń. Ludzie zadarli w górę głowy i nagle ze zdziwieniem zobaczyli, jak gęsty dywan szarańczy unosi się, wzlatuje ponad miasto, a potem układa w wielką czarną pętlę i odlatuje w nieznane. Minęło raptem kilka chwil i na dachach, ulicach i straganach nie było ani jednego owada. Szarańcza zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Przeminęła jak straszny sen. Została zaś tylko cisza i zdziwienie pobożnych mieszczan ciężko doświadczonego przez plagę grodu.
II
Już następnego dnia, a była to niedziela, po uroczystej, dziękczynnej sumie, światli radni Würzburga postanowili wyjaśnić cudowne zdarzenie z dnia poprzedniego. Do sprawy zabrali się skrupulatnie i z podziwu godną pieczołowitością. W pierwszej kolejności zawezwali do ratusza proboszcza kościoła św. Michała. Klecha, wielce zgrzybiały ksiądz Anton von Vorth, trzęsąc się jak osika, ledwie wdrapał się po schodach prowadzących do sali, a potem siedział oniemiały na podstawionym mu stołku, nie umiejąc odpowiedzieć na żadne z zadawanych pytań.
– Czy ksiądz dobrodziej ciągnął za sznur dzwonu? – Gdzie, skąd, schowałem się na plebanii. – Czy komuś zlecił podniesienie alarmu? – Gdzie tam, nikomu. – Czy mógł to być, na ten przykład, kościelny? Organista? – Nie, żaden z nich nie miał klucza do wieży. – Kto więc dzwonił? Kto uratował miasto? – Nie wiem. Nie mam pojęcia. Klucz zawsze noszę przy sobie...