To wspaniała rzecz dla naszych przedsiębiorców, producentów i pracowników, że mogą znów zakosztować nadziei. Muszą jednak pamiętać, aby nie pozwolić się nigdy ponownie zamknąć w złotej klatce, w której usychali przez te wszystkie lata!" – triumfował ekonomista John Maynard Keynes, gdy w 1931 r. Wielka Brytania zdecydowała się na dobre wycofać z systemu waluty złotej. Zwolniona z obowiązku utrzymywania sztywnego kursu wymiany funta szterlinga na złoto mogła prowadzić politykę fiskalną i pieniężną dopasowaną do potrzeb lokalnej gospodarki, wspierającą popyt i zatrudnienie. Ta nowo odkryta elastyczność, zgodnie z przekonaniami Keynesa, ojca współczesnej makroekonomii, pomogła Wyspom uporać się z konsekwencjami wielkiego kryzysu. Niedługo po Wielkiej Brytanii „złote kajdany" – jak ograniczenia narzucane przez system waluty złotej określił w tytule swej głośnej książki Barry Eichengreen – zaczęły zrywać kolejne kraje.
Nie taki pusty wóz z amunicją
Recesja wywołana przez pandemię Covid-19, która gwałtownością i geograficznym zasięgiem przebiła nawet wielki kryzys, wydaje się mieć na politykę makroekonomiczną równie wyzwalający wpływ jak wydarzenia sprzed niemal stulecia. Jeszcze dwa lata temu sekretarz generalny OECD Angel Gurria oceniał, że banki centralne wyczerpały amunicję. Komentował w ten sposób doniesienia, że niektóre z nich są gotowe poluzować politykę pieniężną w obliczu coraz bardziej wyraźnego spowolnienia gospodarczego.
Gurria nie był w tej ocenie odosobniony. W reakcji na globalny kryzys finansowy z lat 2007–2009 banki centralne na całym świecie obniżyły stopy procentowe do rekordowo niskiego poziomu, niekiedy nawet poniżej zera, a gdy to nie wystarczyło, zaczęły eksperymentować z niekonwencjonalnymi narzędziami. Tylko nieliczne zdołały w kolejnych latach choć trochę znormalizować politykę pieniężną. Gdy w 2018 r. światowa gospodarka zaczęła tracić impet, sami bankowcy ostrzegali, że niewiele mogą zrobić. – Już zbyt długo banki centralne niosą ciężar podtrzymywania ożywienia w światowej gospodarce – mówił jesienią 2019 r. Claudio Borio, główny ekonomista Banku Rozrachunków Międzynarodowych (BIS), bazylejskiej instytucji określanej często mianem banku banków centralnych. Obawy, że w razie kolejnego wstrząsu nie będą w stanie zareagować, wydawały się więc uzasadnione.
A jednak, gdy wybuchła pandemia, banki centralne stanęły na wysokości zadania. Wiosną zaaplikowały gospodarce bezprecedensowo silne leki, których dystrybutorem były rządy. To nie jest metafora. Ze względu na to, że przestrzeń do obniżek stóp procentowych rzeczywiście była niewielka – a w strefie euro nie było jej wcale – banki centralne sięgnęły po testowane już po poprzednim kryzysie tzw. ilościowe łagodzenie polityki pieniężnej (QE), czyli skup papierów wartościowych, przede wszystkim dłużnych, na rynkach finansowych. To zaś pozwoliło rządom – nawet tym, które z powodu znaczącego zadłużenia zdawały się stać na krawędzi bankructwa – na radykalne zwiększenie wydatków publicznych bez obaw, że zabraknie chętnych na ich obligacje. Ten mariaż polityki fiskalnej i pieniężnej otworzył przed państwami przestrzeń do działania, jakiej żadne z osobna nie miało.
Na razie to zamazanie granicy między rządami a bankami centralnymi można uważać za przejściowe, podyktowane nadzwyczajnymi okolicznościami. Tyle że nawet gdyby sternicy polityki makroekonomicznej byli gotowi zrezygnować z nowo uzyskanej swobody, powrót do poprzednich ram polityki makroekonomicznej może nie być możliwy. Zresztą ramy te zaczęły kruszeć już wcześniej, a pandemia tylko uwypukliła ich słabe punkty.