Rz: „Cztery noce z Anną” to pana powrót do kina po 17 latach milczenia. Co się stało, że odwrócił się pan od filmu na tak długo?
Jerzy Skolimowski:
W 1991 roku, po „Ferdydurke”, byłem bardzo niezadowolony. Zrozumiałem, że stojąc za kamerą, ulegałem zbyt wielu presjom i zacząłem brudzić sobie ręce. Musiałem odsunąć się od kina, żeby znów odnaleźć w sobie artystę. Postanowiłem zająć się malowaniem, bo w ten sposób mogłem tworzyć sztukę wyłącznie dla siebie. I przyznaję: nie przypuszczałem, że aż tyle czasu będę potrzebował, by odbudować swoje relacje z filmem.
Jak pan zniósł tę rozłąkę? Wielu reżyserów twierdzi, że nie może żyć bez atmosfery planu filmowego, bez kamery, montażowni.
Ja nie tęskniłem ani przez chwilę. Odwrotnie, ze zgrozą myślałem, że jeśli przyjdzie mi jeszcze kiedyś kręcić film, będę musiał robić to, czego nienawidzę: wstawać wcześnie rano, obcować z dużą ekipą. A nawet gorzej – władać ludźmi, podporządkowywać ich, egzekwować własną wolę. To proces szczególnie przykry, bo niektórzy mają trudne charaktery, są z natury krnąbrni. Czasem nie wiem, jak mam od swoich współpracowników wydobyć to, o co mi chodzi. Nie lubię wtrącać się w czyjeś ego. Poza tym kino generuje jakieś absurdalne zależności i związki. Grupa ludzi zaczyna funkcjonować jak rozrastające się bakterie.