Jeszcze kilka dni temu w internecie modne były rozważania, czy pandemia w ogóle ma miejsce. Symboliczny był tu dla mnie pewien post z zeszłego weekendu. Ktoś przypomniał, że na 740 mln mieszkańców Europy mamy ledwie sto kilkadziesiąt tysięcy zakażonych, co stanowi ułamek procenta. Czy w takim razie rządy europejskie mają rację, bijąc na alarm i stosując środki nadzwyczajne? – pytał autor wpisu.
Popularne stały się na chwilę opinie swoistych dysydentów w środowiskach medycznych: niemieckiego lekarza Wolfganga Wodarta czy dyrektora szpitala w Genui Mattei Bossettiego. Twierdzili, upraszczając, że główny problem z koronawirusem polega na tym, że został zidentyfikowany. Możliwe, że zbierał swoje żniwo już w poprzednich latach, ale zmarłych, głównie osoby starsze, uznawano wtedy za ofiary różnych chorób, unikano dzięki temu paniki i nie gromadzono ludzi w szpitalach. Z epidemią mamy dziś do czynienia tylko dlatego, że tak ją nazwano, oto teza koronawirusowych rewizjonistów.
Najpierw paraliż, potem odrodzenie
Ten bagatelizujący ton został już dziś podważony eskalacją epidemii, szczególnie we Włoszech i w Hiszpanii. Ale niezależnie od tego zderzył się on z wciąż obowiązującą w naszym kręgu cywilizacyjnym zasadą, że każde życie zasługuje na ochronę.
Na takim stanowisku stanął także polski rząd. Eskalacja obostrzeń służy temu, aby wirus krążył możliwie jak najmniej swobodnie, co ma pozwolić na ograniczenie zarówno zarażeń, jak i przypadków śmiertelnych. Nad każdym z tych ograniczeń oddzielnie można by dyskutować. Nie sądzę, przykładowo, aby liczbę zachorowań ograniczało niewpuszczanie ludzi do parków, gdzie nikt od dawna do nikogo się nie zbliżał. Ale rozumiem, że chodzi o wytworzenie psychicznych blokad sprzyjających zapanowaniu nad wirusem. Całkowity paraliż ma być wstępem do odrodzenia.