Mundury Bronisława Marchlewicza

Przed wojną był kierownikiem komisariatu, w czasie okupacji granatowym policjantem. Komuniści próbowali zrobić z niego faszystowskiego oprawcę. Życie uratowały mu świadectwa tych, których ocalił od Zagłady

Publikacja: 11.10.2008 00:59

Bronisław Marchlewicz w latach 30.

Bronisław Marchlewicz w latach 30.

Foto: Archiwum Zbigniewa Marchlewicza

Zbigniew Marchlewicz pamięta z dzieciństwa taką scenę: późna noc, mieszkanie na pierwszym piętrze drewnianej willi przy ul. Kościuszki 1 pogrążone jest w niezmąconej ciszy. Nagle całą rodzinę wyrywa ze snu dzwonek telefonu. To sturmschahrführer Walter Schlicht, komendant niemieckiej policji w okupowanym Otwocku. Jak zwykle pijany, jak zwykle wrzeszczy coś do słuchawki o polskich bandytach i o tym, że trzeba z nimi zrobić porządek. Ale tym razem Bronisław Marchlewicz, ojciec Zbigniewa, traci cierpliwość i rzuca rozmówcy odpowiedź swym nienagannym niemieckim:

– A od kiedy to podoficer taborów wydaje rozkazy oficerowi?!Zbigniew Marchlewicz pamięta, że kiedy ojciec się uspokoił, był z tej swojej riposty bardzo zadowolony.

[srodtytul]Mundur granatowy[/srodtytul]

Pan jest Niemcem, powinien pan zostać Reichsdeutschem – mówili mu niemieccy znajomi. Ale on nie czuł się Niemcem. Był Polakiem z Pomorza, wychowanym w zaborze pruskim, przyzwyczajonym do porządku, szacunek do munduru mającym we krwi.

Po służbie w 64. Grudziądzkim Pułku Piechoty wstąpił do Policji Państwowej. Wybuch wojny zastał go w Otwocku, gdzie od dwóch lat pełnił funkcję kierownika komisariatu. Miał wówczas 40 lat, żonę i czteroletniego syna oraz opinię świetnego fachowca.

Po wkroczeniu wojsk niemieckich kierownik komisariatu policji pozostał na swoim stanowisku. Jego współpraca z władzami okupacyjnymi okazała się jednak daleka od tej, jakiej oczekiwałby komendant Schlicht.– W mieszkaniu pod nami odbywało się tajne nauczanie, a w lokalu na poddaszu spotykał się na odprawach oddział Kedywu – wspomina syn policjanta.

Sam Bronisław Marchlewicz również działał w konspiracji: w AK oraz w Kadrze Polski Niepodległej. Ale to nie zbrojne akcje ani wywiadowcze operacje zapewniły mu miejsce w sercach i pamięci otwocczan, lecz przyzwoitość i – jak to później określi jeden z jego sąsiadów – zachowanie godne podziwu, na pograniczu bohaterstwa.

Calel Perechodnik, funkcjonariusz żydowskiej policji w getcie otwockim, autor jednego z najbardziej poruszających świadectw Holokaustu, przyznaje, że komendant Marchlewicz wyróżniał się wśród granatowych policjantów swoją postawą.

„Nie mogę mu zarzucić, że żył przez cały czas wojny z getta, granic którego nigdy prawie nie przekroczył ani przed akcją, ani też po akcji. Jestem święcie przekonany, że w mieszkaniu jego nie znajdzie się ani jedna rzecz żydowska” – pisał. Tu zresztą mijał się z prawdą – żydowskich dóbr, futer i kożuchów, znalazłoby się w domu Marchlewiczów sporo. Nie pochodziły jednak z rabunku, ale zostały oddane rodzinie policjanta na przechowanie.

– Po wojnie wszystko zostało zwrócone za pokwitowaniem prawowitym właścicielom – wspomina Zbigniew Marchlewicz.

[srodtytul]Mundur zielony[/srodtytul]

W październiku 1944 r. Bronisław Marchlewicz przywdział mundur Milicji Obywatelskiej (wówczas miał on kolor zielony), a dwa lata później był już jej majorem. Skierowano go do Komendy Głównej, gdzie został szefem sekcji w Wydziale Wyszkolenia.

W 1948 r. przeszłością Marchlewicza zajęła się Komisja Rehabilitacyjna dla byłych funkcjonariuszy PP przy Prezydium Rady Ministrów. Na jej wniosek Miejska Rada Narodowa w Otwocku zebrała świadectwa mieszkańców miasta, którzy mieli ocenić zachowanie szefa lokalnej policji w czasie okupacji. Z ich relacji wyłania się postać niezwykłego bohatera.

Świadkowie Kowalski i Malczyk przypominają o interwencjach Marchlewicza, po których zwolnione zostały osoby zatrzymane przez Niemców. Stanisław Pieśniewski dodaje, że Marchlewicz ostrzegał Polaków (w tym jego samego) przed łapankami i rewizjami, a Franciszek Adamski dodaje, że policjant informował organizatorów tajnego nauczania o dotyczących ich donosach, dzięki czemu mogli uniknąć aresztowania. Józef Korcz otrzymał od komendanta nocną przepustkę ułatwiającą mu pracę w konspiracji, a ponadto zaznacza, że Marchlewicz, postępując wbrew niemieckim zaleceniom, nie wydał swoim policjantom rozkazu strzelania do Żydów, którym udało się uratować z pogromu otwockiego getta. Izaak Cynamon przypomina, że kierownik komisariatu wręcz wypuszczał złapanych i doprowadzonych już z miasta Żydów.

W archiwum Zbigniewa Marchlewicza znajdują się również inne relacje, spisane przez osoby, które znały jego ojca. Dla policjanta te luźne kartki już wkrótce miały się stać polisą na życie. Być może zwłaszcza te, na których znalazły się świadectwa przedstawiające stosunek Marchlewicza do przedwojennych komunistów.

Michalina Duraczowa, matka bojownika Gwardii Ludowej, napisała:„W jesieni 1942 r. do Komisarjatu Policji Polskiej wpłynęło oskarżenie mnie o przechowywanie żydówki. W tym czasie było rozplakatowane obwieszczenie władz niemieckich, że za przechowywanie żydów grozi kara śmierci. Obecny kierownik Komisarjatu ob. Bronisław Marchlewicz wiedząc kto ja jestem, zamiast sprawę skierować do niemieckiej policji śledczej umorzył ją, ocalając w ten sposób mi życie”.

Wśród relacji otwocczan jest również oświadczenie Karola Chłondała: „Pamiętam, kiedy w latach 1942 lub 1943 po wysadzeniu przez organizacje podziemne pociągu niemieckiego w okolicach Starej Wsi, przyjechała do Otwocka żandarmeria niemiecka, żądając od ob. Marchlewicza (...) podania nazwisk 20 komunistów jako zakładników. Ob. Marchlewicz trzymany przez 12 godzin w Komisarjacie kategorycznie odmówił podania jakichkolwiek nazwisk oddając siebie jako zakładnika”.

[srodtytul]Mundur granatowy z orłem[/srodtytul]

Pożółkły akt oskarżenia liczy siedem stron i nosi datę 7 stycznia 1950 r. Prokurator zarzuca uwięzionemu już pół roku wcześniej Marchlewiczowi, że „przyczynił się do faszyzacji życia państwowego w Polsce przez dręczenie i bicie oraz powodowanie dręczenia członków Komunistycznej Partii Polski i Polskiej Partii Socjalistycznej Lewica, osadzonych w areszcie (...) oraz przez nakazywanie szarżowania do tłumu manifestujących robotników”. Zarzuty odnoszą się do okresu, w którym Marchlewicz kierował posterunkiem w Grodzisku Mazowieckim, a następnie komisariatem w Żyrardowie. Mimo że akt oskarżenia oparty był na ogólnych sformułowaniach i pełen wewnętrznych sprzeczności, 24 marca 1950 r. zapadł wyrok skazujący: sześć lat więzienia. Ale nawet w stalinowskim wymiarze tzw. sprawiedliwości znaleźli się ludzie zdolni niekiedy do podejmowania odważnych decyzji. We wrześniu 1950 r. przed Sądem Najwyższym odbyła się rozprawa rewizyjna. Wyrok został skrócony do półtora roku więzienia – traf chciał (a może nie tylko traf), że był to akurat taki właśnie okres, jaki Marchlewicz spędził już za kratami od chwili aresztowania. Skład sędziowski, któremu przewodniczył sędzia Józef Zembaty, uznał, że Marchlewiczowi można zarzucić jedynie, iż dziesięciokrotnie zdarzyło mu się użyć siły wobec zatrzymanych. Użycie siły polegało na uderzeniu ręką lub gumową pałką i, jak podkreślono w wyroku, „nie było nigdy połączone z okrucieństwem”. Sąd przypomniał jeszcze postawę skazanego podczas okupacji, zachowanie określone przez jednego ze świadków jako „godne podziwu (...), na granicy bohaterstwa”. Dzięki sędziemu Zembatemu Marchlewicz był wolny.

[srodtytul]Mundur bez dystynkcji[/srodtytul]

Wyrzucony z milicji Marchlewicz bezskutecznie szukał pracy. Jeśli tylko udało mu się gdzieś na chwilę zaczepić, jak w Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska czy Miejskim Przedsiębiorstwie Gospodarki Komunalnej w Otwocku, wkrótce zostawał zwolniony pod pretekstem reorganizacji.– Chodził w pozbawionych dystynkcji, przerabianych policyjnych i milicyjnych mundurach, bo nie było go stać na cywilne ubranie. Jeden z takich mundurów przerobiono i dla mnie – na szkolny mundurek – opowiada Zbigniew Marchlewicz.

Dom przez lata utrzymywała matka, pracując na dwóch etatach. Przepracowana, w 1962 r. zmarła na wylew na ulicy, biegnąc z pracy do pracy. Mąż przeżył ją o lat dziesięć. Udało mu się wreszcie znaleźć posadę w otwockim szpitalu miejskim, gdzie jako kierownika administracyjnego zatrudnił go sąsiad z ul. Kościuszki, dyrektor szpitala i lekarz Stanisław Oracz.

Na ostatnich zdjęciach Bronisław Marchlewicz to szczupły, siwy mężczyzna, cień dawnego postawnego i budzącego respekt policjanta z przedwojennych fotografii. Jak wspomina jego syn, rzadko rozmawiał z najbliższymi o przeszłości, a już chwil spędzonych w komunistycznym więzieniu w ogóle nie chciał wspominać. Nigdy nie starał się o rehabilitację.

– Był zrezygnowany i chyba nie wierzył, że miałoby to sens. Jeszcze w 1962 r., kiedy wystąpił do Rady Państwa o wydanie dokumentów potwierdzających prawa do odebranych mu bezprawnie stopni i odznaczeń, dano mu do zrozumienia, żeby nie podskakiwał, bo znów pójdzie siedzieć – opowiada Zbigniew Marchlewicz.

W 2005 r. Bronisław Marchlewicz został pośmiertnie uhonorowany przez izraelski instytut Yad Vashem medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za uratowanie żydowskiej dziewczynki Marysi Osowieckiej. Kilkuletniemu dziecku przyprowadzonemu z ulicy na komisariat zapewnił opiekę i miejsce w zakładzie wychowawczym prowadzonym przez siostry elżbietanki. Pomogli mu w tym sąsiadka Aleksandra Szpakowska (również odznaczona pośmiertnie przez instytut) oraz otwocki proboszcz ks. Ludwik Wolski. Państwo polskie jak dotąd nie znalazło sposobu, aby uczcić pamięć Bronisława Marchlewicza.

Zbigniew Marchlewicz pamięta z dzieciństwa taką scenę: późna noc, mieszkanie na pierwszym piętrze drewnianej willi przy ul. Kościuszki 1 pogrążone jest w niezmąconej ciszy. Nagle całą rodzinę wyrywa ze snu dzwonek telefonu. To sturmschahrführer Walter Schlicht, komendant niemieckiej policji w okupowanym Otwocku. Jak zwykle pijany, jak zwykle wrzeszczy coś do słuchawki o polskich bandytach i o tym, że trzeba z nimi zrobić porządek. Ale tym razem Bronisław Marchlewicz, ojciec Zbigniewa, traci cierpliwość i rzuca rozmówcy odpowiedź swym nienagannym niemieckim:

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Taka debata o aborcji nie jest ok
Plus Minus
„Dziennik wyjścia”: Rzeczywistość i nierzeczywistość
Plus Minus
Europejskie wybory kota w worku
Plus Minus
Waleczny skorpion
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa”, Jacek Kopciński, opowiada o „Diunie”, „Odysei” i Coetzeem