Zdrada w czasach Internetu

Rozwój mediów online przesunął korzystanie z pornografii w stronę cudzołóstwa znacznie bardziej, niż większość jej użytkowników jest gotowa przyznać.

Aktualizacja: 13.12.2008 07:34 Publikacja: 13.12.2008 00:37

Zdrada w czasach Internetu

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Red

Małżeństwo Christie Brinkley i Petera Cooka rozpadło się w 2006 r. w sposób dość tradycyjny, kiedy w 2006 r. ona odkryła, że mąż sypia z 18-letnią asystentką. Ale ich proces rozwodowy zeszłego lata był już sprawą typową dla epoki Internetu. Brinkley i jej prawnicy nalegali, by postępowanie było jawne i dostarczyli mediom długą listę pikantnych dowodów na zamiłowanie Cooka do pornografii w sieci: 3 tysiące dolarów miesięcznie wydawanych przez niego w serwisach tylko dla dorosłych, nagie zdjęcia, jakie zamieszczał w Internecie, ulubione nazwy użytkownika („wesołykolo2002” albo „chcewidziecwszystko”) stosowane w serwisach randkowych, a nawet nagrania z własnej masturbacji.

Ale ciekawsza niż same dowody była dwuznaczność co do tego, o przekroczenie jakiej granicy oskarżono Cooka. Czy zamiłowanie do pornografii było samo w sobie zdradą? Prawnicy żony chcieli przekonać sąd i publiczność, że Cook był jeszcze gorszym mężem, niż wynikałoby to tylko z romansu z 18-latką. Ale nie było wcale jasne, czy miała tego dowodzić skłonność do pornografii jako taka, czy chodziło o konkretne szczegóły – wysokość rachunków, aktywność w serwisach randkowych, zagrożenie dla dzieci itd. Koncepcja, że pornografia, zwłaszcza ta twarda, ma coś wspólnego z niewiernością małżeńską, krąży od jakiegoś czasu po obrzeżach publicznej debaty w Ameryce; równocześnie branża porno jako źródło dochodów z rozrywki urosła do rozmiarów porównywalnych z zawodowym sportem. Z badania przeprowadzonego w 2002 r. przez Amerykańską Akademię Prawników Rodzinnych wynika, że internetowa pornografia przewija się w coraz większej liczbie spraw rozwodowych.

[srodtytul]Intuicja w pogoni za techniką[/srodtytul]

Ale uwaga, jaką zwraca się na związek między pornografią a niewiernością, nie przekłada się na zgodę co do tego, na czym ten związek polega. Z sondaży wynika, że Amerykanie są niemal równo podzieleni w odpowiedzi na pytania, czy pornografia szkodzi związkowi, czy jest nieodłącznym rysem męskiej egzystencji, czy jest upadlająca dla kobiet. Ten podział przebiega na ogół wedle płci: co prawda kobiety nieco częściej niż w przeszłości sięgają po pornografię, ale na ogół zachowują negatywny stosunek. (Nawet w pokoleniu internetowym podział na płci pozostaje wyrazisty).

W jednej z perspektyw traktuje się pornografię jako nieszkodliwe zjawisko, powszechne wśród mężczyzn, w najgorszym razie trochę głupie. To właśnie dzięki temu sposobowi myślenia czołowe postaci branży porno jak Jenna Jameson i Ron Jeremy z ludzi, z którymi nikt nie chciał się pokazywać, stali się trzecioligowymi celebrytami. To dlatego młode, aspirujące gwiazdki wypuszczają w obieg klipy, na których uprawiają seks, w nadziei, że to pomoże im w karierze.

Inna perspektywa traktuje pornografię jako miękki narkotyk prowadzący do twardych – jako przewinienie kończące się poważniejszą zdradą. Prowadzone w 2004 r. badanie wykazało, że wśród osób, które zdradzały małżonka było trzy razy więcej użytkowników pornografii online niż wśród ludzi, którzy nie popełnili cudzołóstwa. W bestsellerowej powieści „Little children” mąż bohaterki (sam zresztą zdradzony) zaczyna od obsesji na temat internetowej gwiazdy porno „Ostrej Kay”, potem kupuje w sieci na aukcji jej majtki, a w końcu dołącza do klubu fanów, którzy płacą za spędzenie z nią czasu. Historia męża pani Brinkley mogła być podobna, tak jak i wielu innych łasych na sprośne kawałki celebrytów, którzy pojawiali się niedawno na plotkarskich portalach z okazji swoich rozwodów.

Być może warto wprowadzić nieco ścisłości do tej debaty. W ciągu ostatnich 30 lat wideo, filmy w kablówkach na życzenie oraz Internet spowodowały całkowitą zmianę sposobu, w jaki człowiek ma do czynienia z pornografią. Dzięki serii innowacji nowoczesna pornografia stała się bardziej bezpośrednim, impulsywnym i osobistym doświadczeniem, a nasze moralne intuicje z trudem za tym nadążają. Chcąc pojąć ten nowy wspaniały świat powstały dzięki transmisjom wideo w sieci, powinniśmy zacząć od radykalnego pytania: czy korzystanie z pornografii to forma cudzołóstwa?

[srodtytul]Między Jezusem a słownikiem[/srodtytul]

Najostrzejszą postawę w tej kwestii zajmował rzecz jasna Jezus z Nazaretu: „Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa.” (Mt 5, 28). Ale nawet wśród chrześcijan to nauczanie bywa zwykle traktowane podobnie jak wezwania do nadstawienia drugiego policzka – jako przewodnik na drodze do świętości użyteczny dla naśladowców św. Franciszka albo ojców pustyni, ale mniej przydatny dla zwykłych grzeszników starających się dociec, co jest, a co nie jest złamaniem małżeńskiej przysięgi. Wyznanie Jimmy’ego Cartera w wywiadzie dla „Playboya”, że „czuł pożądliwość w swoim sercu”, jeszcze po trzydziestu latach budzi uśmieszki.

Większość Amerykanów, czy to praktykujących religijnie, czy to zeświecczonych, jest skłonnych rozróżniać pożądliwe myśli od czynów. Zgadzają się w tym ze słownikiem Webstera, który definiuje cudzołóstwo jako „dobrowolny stosunek płciowy między żonatym mężczyzną a kimś, kto nie jest jego żoną albo zamężną kobietą a kimś, kto nie jest jej mężem”. Na pierwszy rzut oka taka definicja wydaje się uwalniać korzystających z pornografii od ciężaru winy. Stosunek płciowy to fakt fizyczny, spotkanie w sferze cielesnej, czego ani Internet Explorer, ani płyta DVD nie są w stanie zapewnić bez względu na to, co użytkownik robi w swoim sercu.

Ale można na to spojrzeć w inny sposób. Zeszłej zimy podczas długiego tygodnia, kiedy gubernator stanu Nowy Jork Eliot Spitzer przemienił się wpierw w polityka podejrzanego o stałe odwiedzanie prostytutek, bohatera sprośnych dowcipów, a wreszcie w byłego gubernatora, na blogach i w programach radiowych rozgorzała debata, czy nie należałoby w ogóle zdelegalizować prostytucji. Ale w zgiełku dyskusji o tym, czy FBI wolno zajmować się tym, komu Spitzer płaci za seks, prawie nikt nie zasugerował, że to nie jest sprawa jego żony, że Silda Spitzer powinna być szczęśliwa, iż poza domem szukał tylko zaspokojenia, a skoro pozostał jej wierny w sercu, to nie ma znaczenia, co robił ze swoim penisem.

Wyjdźmy od oczywistego niemal dla wszystkich założenia, że to, co faktycznie robił Spitzer w pokojach hotelowych, stanowiło cudzołóstwo i zastanówmy się, czy Silda Spitzer miałaby powody, aby czuć się zdradzona, gdyby z danych FBI wynikało, że jej mąż płacił prostytutce tylko za oglądanie, jak uprawia seks z kimś innym, a sam w tym czasie masturbowałby się w fotelu. Podejrzewam, że mnóstwo ludzi odpowiedziałoby: tak. Nie dlatego, że nie ma żadnej różnicy między tymi dwoma czynami, ale że różnica ta jest na tyle nieistotna moralnie, że oba podpadają pod szeroko rozumiane zdradzanie żony.

Chyba jest już jasne, dokąd zmierza moje rozumowanie. Jeśli patrzenie, jak inna kobieta uczestniczy przed nami w akcie seksualnym, równa się zdradzaniu żony, to dlaczego nie jest nim patrzenie na tego samego rodzaju spektakl w laptopie? Czy mężczyzna korzystający z twardej pornografii przez sam ten fakt nie zdradza żony, bez względu na to, czy jego przyzwyczajenia zaprowadzą go jeszcze dalej? To samo tyczy się żony zdradzającej męża; wszystkie argumenty w tym wywodzie odnoszą się również do nielicznej grupy użytkowniczek pornografii.

[srodtytul]Fantazja bardziej rzeczywista[/srodtytul]

Wszystko to brzmi pięknie, odpowiecie, ale są zdrady i zdrady. Facet, który rzuca okiem na okładkę magazynu „GQ” z nagimi pośladkami Giseli Bündchen, już zdradził swoją żonę w pewnym sensie, ale tylko jakieś XXI-wieczne wcielenie Savonaroli nazwałoby coś takiego cudzołóstwem. Istotna jest granica między fantazją a rzeczywistością: między prostytutką, która naprawdę uprawia z kimś seks, a gwiazdą filmową, która sprzedaje obraz siebie uprawiającej seks tabunom mężczyzn, których nigdy nie spotka. W tej perspektywie pornografia to „sfera fikcyjna, mitologiczna i hiperboliczna” – jak określiła ją w latach 90. krytyk kultury Laura Kipnis – i odbierana nie jako forma kontaktu seksualnego, ale jak obiekt kultury popularnej, podobny do science fiction czy literatury kryminalnej.

Podział ten wydaje się mieć rozsądne podstawy. Ale twarde rozróżnienie fantazja – rzeczywistość, piksele – ciało wydaje się pasować lepiej do ery przedinternetowej niż do tej, w której spędzamy wiele godzin dziennie w całkowicie wirtualnych światach – kolekcjonując „przyjaciół” w portalu społecznościowym, odgrywając tolkienowskie sceny w grze „World of Warcraft” czy flirtując z seksownym awatarem na Second Life. I pasuje raczej do łagodniejszych form pornografii jak modelki topless i statyczne zdjęcia seksu w przyzwoitszych rewirach sieci niż do ostrzejszych materiałów na żywo stanowiących ekonomiczną podstawę pornografii.

Masturbacja przy rozkładówce „Playboya” to droga jednokierunkowa: obrazy mają wywołać fantazje, a nie ucieleśniać rzeczywistość, ponieważ przedstawione na nich kobiety nie uprawiają seksu na użytek widza. Nawet striptizerki przy całej swojej cielesności są w istocie obiektami fantazji.

Twarda pornografia w sieci to zaś z definicji prawdziwy seks, a oba akty, które się na nią składają: kopulacja przed kamerą i masturbacja użytkownika serwisu, są ze sobą powiązane. W zdjęciu nagiej panienki na rozkładówce chodzi właśnie o to, że jest niedostępna. W twardej pornografii jest odwrotnie: aktorka jest nie tylko dostępna, ale już ktoś ją posiada, a użytkownik jest włączony w całą akcję.

Sposób, w jaki rozwija się branża pornograficzna, w dobitny sposób obrazuje stopień, do jakiego Internet rozrywa dychotomię fantazja – rzeczywistość. Mainstreamowe studia porno przegrywają coraz bardziej z małymi firmami i pojedynczymi ludźmi, którzy kręcą filmy na swoich kanapach i wieszają je za bezcen w sieci. Okazuje się, że coraz częściej Amerykanie nie chcą „pornografii jak science fiction”, lecz całkiem realistycznych scen, które przypominają im seks, jaki sami mogliby uprawiać, scen, które niosą obietnicę, że w każdej chwili można dołączyć. Tak więc – zgoda, istnieje oczywista granica między kartkowaniem „Playboya” i zrobieniem z siebie Spitzera. Ale granica między nieszczęsnym gubernatorem a facetem z domku na przedmieściach, który płaci 29,99 dolarów miesięcznie za abonament pornograficznych kanałów wideo oglądanych na jego komputerze jest znacznie mniej wyraźna. Ten facet masturbuje się na widok rzeczywistego seksu, chociaż realnym łącznikiem pozostaje kabel internetowy. Przebywa w intymnej sytuacji i otoczeniu dostosowanym do swoich potrzeb i to w sposób, jakiego tradycyjne, masowe filmy pornograficzne w rodzaju „Głębokiego gardła” nigdy nie zapewniały. Nie ma wprawdzie żadnej więzi emocjonalnej, ale przecież w przypadku Spitzera też chyba nie wchodziła w grę.

[srodtytul]Oświecone zaspokojenie[/srodtytul]

Nie chcę twierdzić, że nie ma żadnej różnicy między wynajęciem prostytutki a poszukiwaniem pornografii w sieci. W kwestiach moralnych ważne może być każde rozróżnienie. Ale jeśli uznamy niewierność za pewne kontinuum zdrady, a nie za sytuację albo – albo, to epoka Internetu przesunęła korzystanie z pornografii w stronę cudzołóstwa znacznie bardziej, niż większość jej użytkowników jest gotowa przyznać.

Można też uznać korzystanie z twardej pornografii za rodzaj zdrady, a jednocześnie to zbagatelizować. Ludzkie społeczności nieraz tworzyły dość szerokie ramy dla pozamałżeńskich przygód, zwykle wychodząc z założenia, że nie można oczekiwać od męskiego libido, że podda się monogamii. . Oto próbka tej argumentacji w wykonaniu popularnego publicysty Dana Savage’a: „Wszyscy mężczyźni kupują pornografię. Ci nieliczni, którzy zaprzeczają, to albo kłamcy albo kastraci. Moja najlepsza rada dla kobiet: dajcie sobie z tym spokój. Jeśli nie chcecie związku z kimś, kto ogląda pornosy, weźcie sobie kobietę, psa albo niewidomego faceta. Choć mężczyźni nie powinni korzystać z pornografii ostentacyjnie przed partnerkami – bo to jest objaw lekceważenia – mówienie kobietom, że „problem” da się rozwiązać przez lepszą komunikację, terapię małżeńską albo rozmowę z pastorem, jest nierealistyczne”.

Postawa Savage’a jest dość rozpowszechniona także wśród kobiet. W 2003 r. trzech psychologów z Uniwersytetu stanu Illinois badało liczną próbę kobiet będących w związkach, świadomych, że ich partnerzy sięgają po pornografię. Około jedna trzecia badanych określała to jako formę zdrady. Ale większość miała neutralny stosunek albo wręcz akceptowała zachowanie swoich partnerów.

Ten punkt widzenia – że pornografia jest „zupełnie normalna”, a jedna trzecia kobiet mająca jakieś zastrzeżenia powinna przestać marudzić – wzmocniła jeszcze erozja innych argumentów przeciwko pornografii, np. tych, że podsyca ona mizoginizm i zachęca do gwałtów.

W głośnych debatach lat 80. związek pornografii z przemocą wobec kobiet podnosili dyskutanci z całego spektrum ideologicznego. Feministyczne bojowniczki w rodzaju Andrei Dworkin zarzucały, że seksualne treści są orężem patriarchatu. Znany z chrześcijańskich stacji radiowych psycholog James Dobson skłonił oczekującego na egzekucję seryjnego zabójcę Teda Bundy’ego do przyznania, że jest uzależniony od pornografii. Powołana w 1986 r. z inicjatywy Ronalda Reagana tzw. komisja Meesego oświadczyła w raporcie: „zarówno w warunkach klinicznych, jak i eksperymentalnych, kontakt z materiałami przedstawiającymi przemoc seksualną prowadził do większego prawdopodobieństwa agresji”.

[wyimek]Rozróżnienie fantazja – rzeczywistość, piksele – ciało przestaje pasować w czasach, w których spędzamy wiele godzin dziennie w całkowicie wirtualnych światach [/wyimek]

Wszystko to brzmiało wiarygodnie, ale między rokiem 1980 a 2004, czyli w erze, kiedy pornografia stała się jeszcze bardziej dostępna i to w wielu nowych odmianach, liczba zgłaszanych przypadków gwałtu spadła o 85 proc. Korelacja nie oznacza związku przyczynowego, ale tak ostry spadek sugeruje przynajmniej, że pornografia ogranicza przemoc seksualną, dając ujście niektórym potencjalnym sprawcom gwałtu.

To, co jest prawdziwe w przypadku gwałcicieli, może też się stosować do zwykłych żonatych mężczyzn – mógłby twierdzić obrońca pornografii. Na każdego Petera Cooka oglądającego pornografię i sypiającego z wieloma kobietami może przypadać mnóstwo innych mężczyzn, dla których stanowi ona substytut skoków w bok, spełniając ich potrzebę odmiany bez potrzeby pójścia do prostytutki czy szukania romansu w pracy.

Mam na myśli na przykład kolegów Philipa Weissa. Ten nowojorski dziennikarz śledczy posunął się najdalej w wysokonakładowej prasie w uzasadnieniu nie tylko legalizacji prostytucji, ale i zdjęcia odium z niewierności. W artykule na łamach „New York Magazine” pełnym nostalgii za dawnymi czasami kurtyzan i konkubin Weiss przedstawia pornografię jako „normalną reakcję” współczesnego człowieka na braki w seksie małżeńskim. Oto, co mówi jeden z jego rozmówców na temat swoich internetowych zwyczajów: „W sieci oglądam rzeczy, których moja żona nigdy by nie zrobiła. To bolesne, ale to jest nasz skok w bok i trzeba oświeconej kobiety, by to zrozumiała”.

[srodtytul]Postęp za cenę przyzwoitości[/srodtytul]

Użycie słowa „oświecona” jest tu znamienne, bowiem najsilniejszy argument na rzecz zaakceptowania pornografii to ten, że stanowi formę postępu w sprawach seksu, bardziej cywilizowane podejście do męskiego libido niż np. tolerowana prostytucja. Pornografia jest może i złem, ale najmniejszym spośród wielu innych. Mężczyzna z niej korzystający być może dokonuje zdrady, ale nie angażuje się emocjonalnie. Zdradza z kobietami, które sprzedają seks za pieniądze, ale w o wiele bezpieczniejszych warunkach niż prostytutki z ulicy czy nawet eleganckie call girls. W branży pornograficznej nie ma brutalnych sutenerów ani skorumpowanych policjantów domagających się seksu w zamian za odstąpienie od aresztowania. Aktorki od klientów dzieli bezpieczny dystans. A pojedyncze osoby działające na własną rękę nie chodzą po niebezpiecznych skrzyżowaniach, tylko kręcą filmy w zaciszu własnego domu.

Gdybyśmy po prostu zgodzili się na radę udzieloną przez Dana Savage’a i dali sobie z tym spokój, każdy coś by zyskał. Weiss i koledzy mieliby swoje skoki w bok online, większość żon byłaby spokojna, że unika skutków gorszych form niewierności, pracownicy branży porno mieliby pewne, stałe dochody. Każde społeczeństwo żyje z jakąś formą niewierności – w sposób otwarty lub dzięki hipokryzji. Dlaczego więc nie mielibyśmy się nauczyć żyć z pornografią?

Z pewnością będziemy żyć. Ale warto jasno sobie powiedzieć, na co się godzimy. Cudzołóstwa nie da się uniknąć, ale nigdy nie było ono tak powszechne, jak powszechna staje się pornografia. W imię zapewnienia mało ryzykownej alternatywy mężczyznom, którzy w innym wypadku podlegaliby pokusie rzeczywistych prostytutek i rzeczywistych romansów, godzimy się na upowszechnienie w nieco tylko łagodniejszej formie zdrady i upokorzenia, które tradycyjnie było udziałem tylko mniejszości ludzi.

Wrócmy do słów kolegi Philipa Weissa. To słowa kogoś, kto uznał płatny stosunek seksualny z inną kobietą jako stały i konieczny aspekt swojego małżeństwa. To język człowieka, który zinternalizował wizję małżeństwa jako seksualnego więzienia dającego się wytrzymać dzięki częstym eskapadom w Internecie z kobietami dającymi się łatwiej wykorzystać niż jego żona.

Nazywając pornografię formą cudzołóstwa, nie chcę twierdzić, że potrafimy sprawić, by zniknęła. Pokusa zawsze będzie nam towarzyszyć i będą ludzie, którzy jej ulegną. Ja też oglądałem pornografię, tak jak zapewne i ty, czytelniku – jeśli jesteś żywym mężczyzną. Chodzi mi raczej o to, jakimi ludźmi chcielibyśmy być, jak wyznaczamy granice w naszych związkach, jak się czujemy, gdy je przekroczymy. Chodzi mi o uściślenie – dla mężczyzn i kobiet bez względu na to, czy korzystają z pornografii czy tylko ją tolerują – pojęć, dzięki którym mogą określić, w co się angażują.

Ekstremalna histeria antypornograficzna nie posunie nas do przodu w tej debacie. Jeśli odrzucamy filozofię „każdy to robi” w odniesieniu do pornografii i małżeństwa, to dlatego, że jest sama w sobie niewłaściwa, a nie dlatego, że pornografia niszczy tkankę społeczną, burzy instytucję małżeństwa i wyzwala instynkty gwałcicieli. Lubieżne obrazki nie obalą cywilizacji Zachodu, podobnie jak orgie Nerona nie były powodem upadku Rzymu. Społeczeństwo, które zakłada niemal powszechną niewierność w Internecie, może funkcjonować równie gładko, jak społeczeństwo, które tego nie przyjmie do wiadomości.

Dlatego właśnie tak łatwo jest twierdzić, że upowszechnienie pornografii oznacza, iż dokonujemy – w sferze seksu i wierności – realistycznego kroku ku dorosłości i cywilizacji. Jedyne, z czego musimy zrezygnować, aby ten punkt osiągnąć, to nasze poczucie przyzwoitości.

[i](C) 2008 The Atlantic Monthly Group, Distr. by Tribune Media Services[/i]

Małżeństwo Christie Brinkley i Petera Cooka rozpadło się w 2006 r. w sposób dość tradycyjny, kiedy w 2006 r. ona odkryła, że mąż sypia z 18-letnią asystentką. Ale ich proces rozwodowy zeszłego lata był już sprawą typową dla epoki Internetu. Brinkley i jej prawnicy nalegali, by postępowanie było jawne i dostarczyli mediom długą listę pikantnych dowodów na zamiłowanie Cooka do pornografii w sieci: 3 tysiące dolarów miesięcznie wydawanych przez niego w serwisach tylko dla dorosłych, nagie zdjęcia, jakie zamieszczał w Internecie, ulubione nazwy użytkownika („wesołykolo2002” albo „chcewidziecwszystko”) stosowane w serwisach randkowych, a nawet nagrania z własnej masturbacji.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą