Bush w dziejowej poczekalni

Czy George W. Bush był najgorszym prezydentem w dotychczasowej historii Stanów Zjednoczonych? Dziś większość Amerykanów powie, że tak. Ale za 20, 30 lat – kto wie...

Aktualizacja: 21.01.2009 18:21 Publikacja: 16.01.2009 23:47

Bush w dziejowej poczekalni

Foto: Reuters

W ponure środowe południe w Białym Domu miało miejsce wydarzenie, jaka po raz ostatni do jakiego doszło mniej więcej 28 lat temu – spotkanie wszystkich żyjących prezydentów USA. Zanim cała piątka zasiadła do wspólnego lunchu, w Owalnym Gabinecie odbyła się sesja zdjęciowa. Idol Ameryki Barack Obama obok powszechnie znienawidzonego i wyszydzanego George’a W. Busha. A obok George Bush senior, Bill Clinton i Jimmy Carter, którzy należą do historii i nie wzbudzają już tak wielkich emocji. Patrząc na tę piątkę, trudno się było oprzeć refleksji o zmiennych fortunach polityków i pstrym koniu, na którym jeździ opinia publiczna.

Szczególnie w przypadku Busha seniora i Cartera. Ten drugi miał przed wyborami 1980 roku zaledwie 31 procent poparcia w sondażach i poległ z kretesem w starciu z Ronaldem Reaganem. 12 lat później Papa Bush miał 34 procent i przegrał wyraźnie z Billem Clintonem. Obaj byli ogromnie niepopularnymi prezydentami. Tuż przed środowym lunchem w Białym Domu CNN przeprowadziło sondaż, pytając Amerykanów, jak dziś, z perspektywy czasu, oceniają obie prezydentury. Pozytywnie o rządach Cartera wypowiedziało się 64 procent, Busha seniora – 60 procent.

Jak zauważył dyrektor CNN do spraw badania opinii publicznej Keating Holland, obecny lokator Białego Domu ma zapewne nadzieję, że historia potraktuje go równie łaskawie jak jego poprzedników.

[srodtytul]Znaczki, żarówka i biblioteka [/srodtytul]

Poczta USA wypuściła do obiegu nowy znaczek z podobizną George’a W. Busha. Szybko odkryto, że znaczki z tej serii nie chcą przylepiać się do kopert. Rozwścieczony prezydent zarządził dochodzenie w tej sprawie, w wyniku którego ustalono, co następuje: ani znaczek, ani klej na jego odwrocie nie są wadliwe. Po prostu ludzie plują na niewłaściwą stronę. Takich żartów o Bushu juniorze jest co niemiara. Na przykład wariacja nieśmiertelnego dowcipu o przykręcaniu żarówki:

– Ilu urzędników administracji potrzeba do zmiany jednej żarówki?

– Żadnego. Żarówka jest w porządku. Jej stan poprawia się z dnia na dzień. Wszystkie doniesienia o utracie jasności to wymysły liberalnych mediów. Ta żarówka służyła z honorem. Czemu nienawidzisz wolności?W Internecie popularny jest też żart o prezydenckiej bibliotece Busha. Ma w niej być między innymi Sala im. Szpitala Waltera Reeda (od głośnego skandalu wywołanego fatalnymi warunkami hospitalizacji rannych żołnierzy), do której nie wpuszczają, i Sala im. Guantanamo – z której nie wypuszczają. Sala imienia Ulicy K (ulica w Waszyngtonie będąca siedzibą wielkich firm lobbingowych) – w której można kupić lub ukraść wybory. Sala im. Huraganu Katrina – wciąż w budowie. Sala im. Wojny w Iraku – po zakończeniu pierwszej tury mogą cię zmusić do drugiej, trzeciej, czwartej i piątej. Jest wreszcie Sala im. Broni Masowego Rażenia, lecz jak dotąd nikomu nie udało się jej znaleźć. Biblioteka będzie też wyposażona w elektronowy mikroskop dla tych, którzy będą chcieli się zapoznać z osiągnięciami prezydenta.

Przez ostatnie parę lat tysiące Amerykanów przyklejało sobie na samochodach naklejki z napisem „Pewna wieś gdzieś w Teksasie tęskni za swym głupkiem” i wieszało na lodówce zegar odmierzający czas do końca jego prezydentury. Gdziekolwiek się pojedzie, ludzie psioczą na niego lub się z niego nabijają. Ale mnie często się przy takich okazjach przypomina, jak parę lat temu znalazłem w lokalnej bibliotece publicznej małą, pomiętą książeczkę z żartami o głupim, niedouczonym, prostackim prezydenckie, którym kierują podstępni doradcy. Wydano ją w drugiej połowie lat 80. Obiekt wszystkich tych dowcipów nazywał się Ronald Reagan.

[srodtytul]Od przywódcy do kulawej kaczki [/srodtytul]

Krytycy wytykają Bushowi już sam sposób, w jaki doszedł do władzy: w wyniku decyzji Sądu Najwyższego (głosami cztery do trzech) po kompromitującym dla amerykańskiej demokracji zamieszaniu z maszynami do głosowania na Florydzie. Przypominają, że w głosowaniu powszechnym dostał pół miliona głosów mniej od swego rywala Ala Gore’a. Jeszcze zanim został prezydentem, nie lubiła lub wręcz nienawidziła go połowa wyborców. Co więcej, liberałów drażniła jego wylewna religijność, intelektualistów jego problemy z wysławianiem się i dość ograniczone horyzonty, a mieszkańców obu wybrzeży jego teksański styl bycia.

Ale Bush miał i swoje wielkie chwile – już w pierwszym roku swej prezydentury, tuż po 11 września. Ci, którzy oglądali paradokument „Fahrenheit 9/11” Michaela Moore’a, pamiętają zapewne scenę, w której Bush dowiaduje się o ataku, wizytując podstawówkę. Przywódca za-atakowanego mocarstwa siedzi przez parę ładnych minut z niepewną miną, udając, że słucha, jak maluchy czytają ze swych elementarzy. Koncentrując się na tej scenie, Moore chciał pokazać Busha jako człowieka słabego i niepotrafiącego samodzielnie działać. I taki obraz przeważa dziś w świadomości społecznej.

Ale parę dni po zamachu Amerykanie widzieli innego Busha. Gdy przemawiał do ratowników na zgliszczach World Trade Center, zapowiadając, że sprawiedliwość dosięgnie organizatorów zamachu, cała Ameryka stanęła murem za prezydentem. Jego poparcie sięgało niebotycznych 90 procent. Przez chwilę był jej prawdziwym przywódcą. Amerykanie byli za inwazją na Afganistan i z entuzjazmem przyjęli szybki sukces na froncie, na którym klęskę poniosła niegdyś Armia Radziecka. Nawet decyzja o inwazji na Irak cieszyła się wyraźnym społecznym poparciem. Co było potem, wszyscy wiedzą.

Amerykanie określają prezydenta pod koniec drugiej kadencji mianem kulawej kaczki. Już w początkach 2006 roku Bush był taką przedwczesną „kulawą kaczką”. Ostatnie dwa lata to nieprawdopodobne kurczenie się Busha w oczach opinii publicznej, aż do niemal całkowitego zniknięcia w ostatnich miesiącach. Gdy w zeszłym roku krajem wstrząsnęło widmo kryzysu, mało kogo w Ameryce obchodziło, co na ten temat ma do powiedzenia urzędujący prezydent.

[srodtytul]Jak Buchanan i Harding?[/srodtytul]

Magazyn „Rolling Stone” już przed ponad dwoma laty opublikował na okładce karykaturę Busha w czapce głupka, opatrując ją tytułem „Najgorszy prezydent w historii?”. Z zamieszczonego w środku artykułu historyka z Princeton Seana Wilentza wynikało jednoznacznie, że pytanie to ma charakter retoryczny.

Warto przypatrzyć się towarzystwu, w jakim znalazłby się Bush, gdyby ocena Wilentza potwierdziła się w przyszłości. Do najgorszych prezydentów w historii nieodmiennie zaliczany jest James Buchanan. Wobec narastającego w czasie jego prezydentury konfliktu między Południem i Północą zachowywał wyjątkowo pasywną postawę, nie chcąc stawać po żadnej ze stron. Gdy wreszcie zajął stanowisko, stwierdził, iż Południe nie ma prawa oderwać się od USA, ale też że Północ nie ma prawa zbrojnie reagować na secesję. Jak można się spodziewać, nie wpłynęło to znacząco na bieg wydarzeń. Biorący udział w ankiecie przeprowadzonej przez Uniwersytet Louisville w 2006 roku amerykańscy historycy uznali bierność Buchanana w obliczu rozpadu kraju za największą prezydencką pomyłkę w historii USA.

– Historia naprawi pamięć o mnie – stwierdził na łożu śmierci. Mylił się. Dziś cała ocena jego prezydentury opiera się na jednym: jego postawie wobec secesji. I nie jest istotne, że konfliktu najprawdopodobniej i tak nie dałoby się uniknąć, a bardziej zdecydowana postawa Buchanana mogła go najwyżej przyspieszyć.

Inny faworyt do miana najgorszego prezydenta to Warren Harding, który zasiadał w Białym Domu w latach 20. Choć jego wyborcze zwycięstwo było najwyższym w historii (w głosowaniu powszechnym pobił swego rywala o 26 punktów procentowych), Harding szybko rozczarował Amerykanów, gdy jego administracją wstrząsnęła seria korupcyjnych skandali. Intelektualne elity drażnił też jego niechlujny styl mówienia i pisania. Prezydent próbował naprawić swój wizerunek, ruszając w podróż po kraju, ale nie zdążył: podczas wojaży się zatruł i zmarł. Był u władzy zaledwie dwa lata: gdy się nad tym zastanowić, trochę mało, by wydawać tak kategoryczną ocenę. Ale znów – tak głosują historycy.

Dość często się zdarza, że z czasem zmieniają zdanie. Przynajmniej częściowej rehabilitacji doczekał się z czasem dorównujący Bushowi niepopularnością Herbert Hoover, którego wyborcy wyrzucili z Białego Domu w 1932 roku w obliczu wielkiego kryzysu. Działa to też w drugą stronę: w ostatnich latach historycy zaczęli na przykład stawiać pod znakiem zapytania wielkość uznawanego za jednego z trzech największych prezydentów w historii Franklina Delano Roosevelta.

[srodtytul]Równia pochyła[/srodtytul]

Spadek notowań Busha zaczął się z niezwykle wysokiego poziomu, a za to skończył się dopiero na uznawanym za bliski dna poziomie 27 procent. Popularności wystarczało jeszcze do wygranej w 2004 roku, potem było jednak coraz gorzej. Równia pochyła.

Politolog i autor opracowań o stylu rządzenia prezydenta George’a W. Busha John Fortier właśnie tu upatruje głównego problemu – w braku umiejętności odbijania się od dna, powrotu do łask opinii publicznej, w czym mistrzem był Bill Clinton.

Od zarania prawdziwych, szeroko zakrojonych badań opinii publicznej w USA, czyli od lat 40., tak dramatycznego spadku społecznego poparcia jak George W. Bush doznał tylko jeden prezydent: Harry Truman.

W początkach swej prezydentury, gdy kraj wpadł w uniesienie wraz ze zwycięskim końcem drugiej wojny światowej, Truman miał takie notowania jak Bush po 11 września. Gdy odchodził – jego popularność była zbliżona do tej, jaką obecnie „cieszy się” Bush. Dziś Trumana uznaje się powszechnie za wybitnego przywódcę.

[wyimek]Dziś nikt w Ameryce nie wyraża uznania dla ustępującego prezydenta Busha za zapobieżenie kolejnym atakom terrorystycznym [/wyimek]

Historyk Barbara Kellerman z Uniwersytetu Harvarda uważa, że na ocenę dokonań odchodzącego prezydenta jest zdecydowanie za wcześnie. Jej zdaniem, gdy opadną emocje, gdy ludzie ochłoną trochę ze złości na Busha i spojrzą na jego rządy z perspektywy czasu, wielu zda sobie sprawę z tego, że nie ponosi on odpowiedzialności za wszystkie nieszczęścia, jakie w tym czasie miały miejsce. A ich liczba i skala były wyjątkowe. Rzadko się zdarza, by podczas jednej prezydentury zbiegły się takie wydarzenia jak zamachy z 11 września 2001 roku, huragan Katrina i największy kryzys finansowy od 80 lat.

Wyborcy wyżywają się na władzy za wszelkie nieszczęścia. Starszy Bush przegrał wybory, mimo że za jego prezydentury Ameryka była świadkiem ostatecznego zwycięstwa w konfrontacji z komunizmem i „Pustynnej burzy”, która była wojennym majstersztykiem. Powodem niezadowolenia ludzi był stan gospodarki, na który prezydent ma dość ograniczony wpływ. Potrzebny był jednak kozioł ofiarny. Podobnie jest z Bushem juniorem.

[srodtytul]Winny wszystkiemu[/srodtytul]

Wina za obecny krach finansowy rozkłada się na wiele osób i instytucji, od obu partii w Kongresie przez instytucje finansowe aż po nieodpowiedzialnych kredytodawców i kredytobiorców. Chory był cały system, ale winą obarcza się Busha.

O tym, że Nowy Orlean jest chronicznie zagrożony zalaniem, wiedzieli już jego budowniczowie w XVIII wieku. A także kolejne rządy, które odmawiały wielomiliardowych inwestycji w wały przeciwpowodziowe oraz ci mieszkańcy miasta, którzy zignorowali apel prezydenta przed nadejściem Katriny i postanowili przeczekać ją w mieście. Nieudolna reakcja władz na wszystkich poziomach – także stanowym i miejskim – pogłębiła problem, ale nie stworzyła go. Znów jednak całą winę ponosi Bush.

Przez pierwsze parę lat po atakach z 2001 roku amerykańskiej opinii publicznej w zasadzie nie interesowało, jakimi środkami administracja walczy z al Kaidą. Przełomem był skandal z Abu Ghraib, po którym Amerykanie zaczęli sobie zadawać pytanie: jakimi metodami chcemy walczyć z przeciwnikiem. Z czasem wahadło opinii publicznej przechyliło się w drugą stronę – uznano, że administracja Busha przekroczyła granice prawa. Tak naprawdę jednak kwestia ta zaistniała w chwili, gdy ustąpił wywołany zamachami na WTC i Pentagon długotrwały szok. Przez wiele miesięcy po 11 września większość Amerykanów się obawiała, że w każdej chwili może nastąpić kolejny atak. On jednak nie nastąpił i lęk się rozpłynął.

Co ciekawe, dziś nikt w Ameryce nie wyraża uznania dla Busha za być może największe osiągnięcie jego administracji – zapobieżenie kolejnym atakom. A zapewnienie bezpieczeństwa krajowi to w końcu podstawowy obowiązek prezydenta USA. Metody przyjęte przez jego rząd budzą odrazę lub co najmniej moralne wątpliwości, ale w reakcji amerykańskiej opinii publicznej trudno nie widzieć podwójnych standardów. Ten sam Barack Obama, który deklaruje, że Guantanamo nie może dalej istnieć, bo jest plamą na honorze, otwarcie twierdzi, że zlokalizowanych w Pakistanie czy Afganistanie przywódców al Kaidy należy zabijać atakiem z powietrza. I nikogo w Ameryce to nie oburza.

Prawdziwym problemem prezydentury Busha jest Irak. Inwazja dokonana z fałszywych pobudek, wbrew większości sojuszników i bez właściwego przygotowania. Irak to prawdziwy grzech Busha i to on zaważy na jego przyszłej ocenie. Paradoksalnie jednak może zaważyć pozytywnie. Jeśli z biegiem czasu sytuacja nad Eufratem zupełnie się ustabilizuje, jeśli z tego wielkiego zamieszania wyniknie jakieś wymierne dobro, jeśli Irak stanie się nowoczesnym krajem z własną odmianą demokracji i jeśli będzie fundamentem stabilności w regionie, to źródłem tego sukcesu będzie decyzja administracji Busha. Po latach mało kto będzie pamiętał jej okoliczności – liczyć się będzie dalekosiężny efekt.

[srodtytul]Piłka z filmu Stone’a[/srodtytul]

W październiku, tuż przed wyborami prezydenckimi, wybrałem się do kina pod Waszyngtonem, by zobaczyć nowy film Olivera Stone’a „W”. Większość widzów na sali była wyraźnie rozczarowana. Spodziewali się wielkiego pośmiewiska z Busha, tymczasem zobaczyli dość wyważony obraz człowieka, który ma dobre intencje i stara się dorównać swemu ojcu. „W” to dość słaby film, jest w nim jednak jedna dobra scena – końcowa.

Bushowi śni się, że stoi na pustym stadionie baseballowym (to jego ulubiona gra) i ktoś odbija w jego stronę piłkę. Prezydent zamiera w oczekiwaniu, wypatrując nadlatującego celu. Ale piłka znika w wiszącym nad stadionem mroku. Prezydent stoi i czeka, i czeka. Koniec filmu.

Z ostateczną oceną prezydentury George’a W. Busha jest jak z tą piłka z ostatniej sceny filmu Stone’a. Przyjdzie na nią poczekać – kto wie, jak długo.

W ponure środowe południe w Białym Domu miało miejsce wydarzenie, jaka po raz ostatni do jakiego doszło mniej więcej 28 lat temu – spotkanie wszystkich żyjących prezydentów USA. Zanim cała piątka zasiadła do wspólnego lunchu, w Owalnym Gabinecie odbyła się sesja zdjęciowa. Idol Ameryki Barack Obama obok powszechnie znienawidzonego i wyszydzanego George’a W. Busha. A obok George Bush senior, Bill Clinton i Jimmy Carter, którzy należą do historii i nie wzbudzają już tak wielkich emocji. Patrząc na tę piątkę, trudno się było oprzeć refleksji o zmiennych fortunach polityków i pstrym koniu, na którym jeździ opinia publiczna.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą