Miał głos, wygląd, wiedzę – wszystko, co potrzeba, żeby budzić respekt. W 1980 roku cieszył się dwukrotnie większym zaufaniem Amerykanów niż prezydent i papież razem wzięci. Ale nie dlatego jego śmierć była tak wielkim wydarzeniem. Miał 92 lata, trudno mówić o zaskoczeniu, od 28 lat nie prowadził programów, także nic nagle się nie urwało, nie było problemów z szukaniem zastępców ani sponsorów.
Nostalgia za Walterem Cronkitem to raczej niechęć do współczesnych mediów niż żal za człowiekiem, który odszedł. Tęsknota za czasami jasnych kryteriów uczciwości i priorytetów. Za czasami, kiedy politycy mieli kogoś nad sobą. Nie wydawców wielkich tytułów, szefów telewizyjnych korporacji, z którymi muszą zawierać sojusze, ale niesprzedajnych ludzi słowa. Za czasami, kiedy Lyndon Johnson na wieść o tym, że Cronkite wybrał się do Wietnamu i będzie nadawał z linii frontu, powiedział: „Jeżeli stracę Cronkite’a, stracę Amerykę i przegram wojnę”.
Za charyzmatyczną postacią kogoś, kto zawsze stał przy swoim zdaniu. Nie chował się za popularnymi dziś pyskówkami z politykami, nie podnosił ratingów, zapraszając popularne gwiazdy. Przez 19 lat sam miał coś do powiedzenia i odwagę kończyć codziennie swój program słowami – to był Walter Cronkite i jest tak, jak powiedziałem. Może to on był wyjątkowy, a może świat „taki już nie jest”. Jednoznaczny, wyrazisty i prostolinijny, a śmierć Cronkite’a tylko o tym przypomniała. Kiedy zaczynałem studia w Ameryce, nie mogłem się nadziwić, że zarówno studenci, jak i profesorowie nauk politycznych pytali na zajęciach, czy słuchałem „wujka Waltera”. Przyjechałem z peerelowskiej Polski, nie mogłem pojąć tak silnej personalizacji newsa i spontanicznego zaufania. Dla człowieka z państwa totalitarnego każdy autorytet czczony przez masy był podejrzany. Trzeba było się wsłuchać, żeby zrozumieć. To była wyjątkowa lekcja znaczenia kategorii „społeczne zaufanie”.
Niedługo się tym nacieszyłem w Ameryce, nigdy tego później nie doczekałem w wolnej Polsce. Współczesne media po obu stronach oceanu napędzane są celebrytami. Ludźmi bez reszty pochłoniętymi własnym wizerunkiem i negocjowaniem kontraktów. W locie łapią gazety i głoszą powierzchowne opinie – tak formatowane, żeby się nie narazić środowisku. Niezależność przejawia się bardziej w stylu i agresywności niż wierności ideałom.
[srodtytul]Jak tatuś na dobranoc[/srodtytul]