Ranek 12 sierpnia 1944 wstał, jak zwykle, upalny. Niestety, patrole ze Śródmieścia nie przyszły po niedobitki Batalionu „Odwet II". Pole Mokotowskie było w nocy oświetlone świecącymi pociskami. Nawet ładnie to wyglądało.

Teraz nastąpiło to, na co czekaliśmy dwa tygodnie. Zgrzyt gąsienic, gardłowe okrzyki, tupot butów na schodach. To Dywizja Pancerna Hermann Göring czyściła dzielnicę Ochota, a dokładnie kolonię Staszica. Staszek, blady, popychał mnie: „Idź pierwszy, mówisz po niemiecku". No dobra. Otwieram drzwi. Lufę już mam na brzuchu i cała liturgia mordowania – „Hände hoch!" itd.

Na dole tłum cywilów i kompania SS. Normalna obsada. Wyganiają nas na Wawelską, szukam swoich, jest ich z piętnastu. Może w tym tłumie zaginiemy. Raptem strzały. Znad Pola Mokotowskiego, chyba z Urzędu Patentowego. Komendy. Dowódca – pułkownik wychylony z wieżyczki, ostrzałem kieruje porucznik. Niewydarzeni snajperzy chcieli trafić pułkownika, trafili dwie staruszki. „Pantera" obraca się ze zgrzytem. Jej potężne działo 88 mm systematycznie demoluje piętro po piętrze. Ja leżę pod czołgiem w rynsztoku. Do studzienki ktoś wylał – jeszcze za dawnych czasów – resztki botwinki. Mam przed oczyma kadr jak z filmu – ostatni obraz umierającego powstańca: resztki botwinki. Wreszcie wszystko się kończy. Cisza. Pochód rusza w kierunku Żwirki i Wigury. Ja trzymam się tyłów – a może mogę prysnąć? Byle tylko nie zauważyli, że się boję. Za wszelką cenę. Ale naprawdę jestem spokojny. Moje rozmyślania przerywa głos kobiety: „Może by mi pan poniósł walizkę – bardzo ciężka?". Już zrezygnowałem z ucieczki, wszystko przez grzeczność. Z lewej strony Wawelskiej tłum cywilów z białymi twarzami (byle się nie bać!), po prawej esesman wyłuskuje z tłumu co młodszych. Widzi mnie i kiwa paluszkiem: „Komm, komm". Idę, cóż mam robić. Z rozpędu wziąłem walizkę tej pani, ale podniosła taki wrzask, że esesman się przestraszył. „Oddaj jej" – mówi.

Zostawiłem bagaż i idę. Byle się nie bać. Dla ożywienia nastroju nucę cicho melodię z filmu z Fredem Astaire'em. Zza budynku Dyrekcji Lasów Państwowych dobiegają czasem krótkie serie. Źle to wróży. Każdy z wybrańców dostaje łopatę i idzie na skwer na Dantyszka. Najpierw komenda: „rozebrać się!", potem za łopaty i do roboty. Leży kilka świeżych trupów, pewno dzisiejszych i resztki starych, z pierwszego sierpnia. Kopiemy dla nich doły. Niektórzy mają przy sobie granaty domowej roboty, tak zwane filipinki. Esesmani każą rzucać je do dołów, sami chowają się do bunkra. Niektóre z granatów wybuchają, obryzgując nas trupią cieczą. Straszny smród. Nadbiega Scharführer: „Gdzie jest ten, co mówi po niemiecku? Złapaliśmy w gruzach bandytę, niech przetłumaczy, co on mówi". Idę. Przed wieczorem zwiałem. Dalej może opiszę innym razem.

Kilka tygodni potem na rynku w Milanówku spotykam ładną dziewczynę. „To pan szedł Wawelską? Nadzwyczajne, wyglądało, że w ogóle się pan nie boi" – uśmiecha się. „Wie pani, udawałem".