Ameryka wzgardziła Księżycem

Ostatni jak dotąd ludzie chodzili po Księżycu niespełna 40 lat temu, w grudniu 1972 roku. Pierwsza epoka lądowań załogowych na Księżycu potrwała ledwo trzy i pół roku. Kiedy rozpocznie się druga?

Publikacja: 21.07.2012 01:01

Jego lewa stopa:?odcisk buta Neila Armstronga w księżycowym pyle. Ma szanse przetrwać do 1001969 rok

Jego lewa stopa:?odcisk buta Neila Armstronga w księżycowym pyle. Ma szanse przetrwać do 1001969 roku...

Foto: NASA

Red

Na fali wielkiego entuzjazmu, która po wylądowaniu Armstronga i Aldrina na Morzu Spokoju ogarnęła cały świat (z wyjątkiem Związku Sowieckiego), wydawało się, że następne dekady będą piorunującym uderzeniem w dziedzinie podboju kosmosu. Załogowa wyprawa na Marsa wydawała się bezdyskusyjna, a Księżyc miał być niewiele rzadziej wizytowany niż np. Antarktyda. Nastąpiło jednak coś dziwnego: skasowanie trzech ostatnich wypraw Apollo, wyhamowanie amerykańskiego programu kosmicznego i odwrót od Księżyca na rzecz niezrozumiałych z dzisiejszego punktu widzenia, a równie drogich stacji orbitalnych i wahadłowców.

Nie wszyscy potrafią się z tym pogodzić. „Dziś, gdy cywilizacja osiągnęła apogeum i spokojnie osunęła się w ospałość, wydaje się całkiem prawdopodobne, że ślady kosmonautów Apollo będą jedynym dowodem świetności, jaki uparty ludzki gatunek pozostawił na Księżycu" – podsumował Robert Godwin, historyk astronautyki. Nasza nieobecność na Srebrnym Globie przedłuży się co najmniej do pół wieku – czyli minie jeszcze przynajmniej dekada, zanim buty przybyszów z Ziemi odcisną następne ślady w księżycowym pyle.

Testament Kennedy'ego

Gdyby rzecz ujmować anegdotycznie, to na Księżyc wypędzili Amerykanów Sowieci. Pasmo sukcesów sowieckiej kosmonautyki – pierwszy sztuczny satelita, pierwszy człowiek na orbicie, pierwsza kobieta, pierwsze manewry orbitalne dwóch statków kosmicznych, pierwsze wyjście człowieka w kosmos itd. – dostarczyły Amerykanom takich porcji frustracji, że musieli podjąć wyzwanie i przyśpieszyć własne dość niemrawe starania o dotrzymanie Sowietom kroku. Ale kiedy już wzięli się do roboty, było na co popatrzeć. W 1958 roku powstała NASA, rządowa agencja do badań kosmicznych, której odpowiednik powołał w Rosji dopiero prezydent Jelcyn.

Nie wiadomo, jak wyglądała narada Kennedy'ego z doradcami (Eisenhower ostentacyjnie nie sprzyjał astronautyce) i czy miała miejsce scena, gdy prezydent, pokazując Księżyc przez okno Gabinetu Owalnego, miał stwierdzić: „Chcę, żeby Amerykanin postawił tam stopę". Faktem jest, że Kennedy zamówił ekspertyzę porównawczą rakiet amerykańskich i rosyjskich; została poddana analizie i zaowocowała decyzją o budowie wielkiej rakiety zdolnej do wyniesienia statku załogowego na Księżyc. W słynnym przemówieniu o najpilniejszych zadaniach państwa wygłoszonym do Kongresu 25 maja 1961 roku Kennedy zapowiedział, że Amerykę stać na to, by przed końcem dekady wysłać tam astronautę i bezpiecznie sprowadzić go na Ziemię. W ślad za tym poszło regularne finansowanie i priorytet rządowy dla całego programu księżycowego. Niektórzy wskazują co prawda, że Kennedy chciał w ten sposób odwrócić uwagę opinii społecznej od nieudanej inwazji na Kubę w Zatoce Świń, ale nawet jeśli tak było, Księżyc tylko na tym skorzystał.

Oczywiście Sowieci mieli nad Ameryką wielką przewagę, którą rychło zaczęli tracić. Rozpoczęty jeszcze w 1959 roku program automatycznych misji do Księżyca, Wenus i Marsa przyniósł im serię spektakularnych osiągnięć: trafienie w Księżyc Łuny 2, fotografie odwrotnej strony Księżyca dokonane przez Łunę 3, a także po wielu próbach miękkie lądowanie na Księżycu Łuny 9. Amerykanie powtarzali te dokonania, jak również poszczególne wyczyny sowieckich załóg z niewielkim opóźnieniem. Historycy są jednak zgodni, że mniej więcej od 1965 roku hegemonia ZSRR została zniwelowana, program amerykański szedł jak burza, a sowiecki przeciwnie – dostał zadyszki. Śmierć Kennedy'ego od kul zamachowca w Dallas nic tu nie zmieniła, księżycowe plany prezydenta uznano za coś w rodzaju jego testamentu i nikt nie miał odwagi ich kwestionować. Następca Kennedy'ego Lyndon Johnson uznał je za własne: w środowisku nie był człowiekiem obcym, ponieważ Kennedy zlecał mu nieraz rozwiązywanie różnych problemów z tej dziedziny.

Testament Kennedy'ego został wypełniony, i to z nawiązką: przed końcem dekady lat 60. na Księżycu lądowały Apollo 11 oraz Apollo 12, a ich załogi spędziły tam odpowiednio 21,5 i 32 godziny. Przy podchodzeniu do lądowania Apollo 11 zawiódł komputer pokładowy: na wysokości 10,5 km przeładował się danymi. Houston przekazało część jego zadań komputerowi na Ziemi i to uspokoiło sytuację. Jednak na wysokości 300 m Armstrong dostrzegł, że opadają prosto na krater otoczony wielkimi głazami, przejął więc stery i zaczął szukać równiejszego miejsca. Gdy je wypatrzył, w zbiorniku kończyło się paliwo, na wysokości 20 m zostało go już tylko na minutę. Gdy dowódca meldował, że Orzeł (nazwa pojazdu księżycowego) wylądował, w zbiornikach zostały dosłownie opary paliwa. Katastrofa wisiała na włosku.

Oprócz wypowiedzenia słynnej sentencji o małym kroku człowieka, ale wielkim skoku ludzkości Armstrong po zejściu na powierzchnię Księżyca uczynił jeszcze jedną spektakularną rzecz: odsłonił tabliczkę ze stosownym napisem, przymocowaną do nogi lądownika. Ostatnie zdanie napisu brzmiało: „Przybyliśmy w imieniu całej ludzkości".

Wyścig aż do końca

O przegraniu wyścigu do Księżyca Sowieci dowiedzieli się bodaj w grudniu 1968 roku, choć dla fachowców było to oczywiste wcześniej. Wtedy to jednak, prawie w same święta Bożego Narodzenia, Amerykanie wypuścili statek Apollo 8 w lot dookoła Księżyca. Jeszcze pół roku wcześniej nie planowali takiego wyczynu, doszły ich jednak słuchy, że na grudzień Sowieci planują wysłanie na orbitę Księżyca statku Zond, będącego zmodyfikowanym Sojuzem. Zrobili to już wcześniej, i to dwukrotnie: we wrześniu i w listopadzie 1968 roku, z tym że druga ekspedycja miała na pokładzie żółwie, muchy i robaki. Wywiad amerykański uznał, że wybór na załogę tych stworzeń świadczy o zamiarze wysłania Zondem człowieka, a wtedy ZSRR mógłby zapisać na swym koncie kolejny lot „po raz pierwszy": pierwszy człowiek okrąża satelitę Ziemi. Propaganda sowiecka rozdmuchałaby to natychmiast jako wygrany etap wyścigu. Amerykanie zagrali zatem va banque: planując lot Apolla 8, wiedzieli o kłopotach rakiety Saturn V z wibracjami, a żaden lot załogowy Apollo natenczas jeszcze się nie odbył.

Wyprawa Apollo 8 okazała się wielkim sukcesem, Księżyc został okrążony dziesięć razy, natomiast Zond pozostał na wyrzutni. W ZSRR zapanował minorowy nastrój, nie tylko dlatego, że „trzej mężczyźni lecący dziś na Księżyc nazywają się Borman, Lovell i Anders, a nie Bykowski, Popowicz lub Leonow". W Boże Narodzenie astronauci odczytali wersy Księgi Rodzaju, zadając przykry cios sowieckiemu urzędowemu ateizmowi. Dla przyszłych misji księżycowych ważniejsze było jednak to, że Apollo 8 sfotografował pięć obszarów branych pod uwagę jako miejsca lądowań. Do ostatniej chwili istniała niepewność, czy silniki kierujące go ku Ziemi zadziałają, ale tym razem, chyba w prezencie świątecznym, maszyneria zagrała na medal. – Informuję, że Święty Mikołaj istnieje! – cieszył się Lovell.

Sowieci podjęli jeszcze jedną rozpaczliwą próbę odebrania Amerykanom pierwszeństwa na Księżycu. 13 lipca, na trzy dni przed lotem Apollo 11, wystartowała automatyczna Łuna 15, której zadaniem było miękkie lądowanie, pobranie próbek gruntu księżycowego i dostarczenie ich na Ziemię. Gdyby to się udało, propaganda mogłaby huczeć, że ZSRR jako pierwszy wszedł w posiadanie okazów geologicznych z Księżyca i uczynił to taniej i bezpieczniej. Z tego wynikałby wniosek o bezsensie rozwijania lotów załogowych: nie twarda niemożność by tu decydowała, lecz znalezienie lepszego rozwiązania. Niestety, po 52 okrążeniach Księżyca Łuna 15 roztrzaskała się 21 lipca na Morzu Przesileń, grzebiąc ostatecznie sowieckie nadzieje (Armstrong i Aldrin spali wtedy w lądowniku Orzeł). Później Sowieci wystrzelili jeszcze pro forma kilka statków Zond, które bądź okrążały Księżyc, bądź na nim lądowały, ale żaden nie był lotem załogowym. Na taki nie dały zgody czynniki polityczne, obawiając się po spektakularnych sukcesach amerykańskich tym boleśniejszej kompromitacji.

W oficjalnych komentarzach sowieckich po lądowaniu Apollo 11 trudno – co zrozumiałe – doszukać się zachwytów. Wiadomość o starcie wydrukowano w „Prawdzie" na końcu informacji ze świata, obok doniesień z Kairu i Brukseli. 22 lipca – już po lądowaniu na Księżycu – na stronie 5 ukazała się korespondencja z Waszyngtonu zapowiadająca owo lądowanie. Pierwsze cztery strony „Prawdy" zawierały przemówienia sekretarzy KPZR Breżniewa i PZPR Gomułki, który akurat bawił z wizytą w Moskwie. O lądowaniu Amerykanów powiadomiono 23 lipca, znowu na stronie 5, a na 6 pomieszczono esej zawierający zdawkowe gratulacje. Takie było pożegnanie Sowietów z Księżycem; nie wylądowali na nim do dziś.

Klątwa rakiety N-1

Siergiej Korolow, słynny anonimowy główny konstruktor sowieckiego programu kosmicznego, w czerwcu 1938 roku został aresztowany przez NKWD pod zarzutem „sabotażu w nowej dziedzinie techniki". We wrześniu skazano go na dziesięć lat więzienia z konfiskatą całego majątku; tułając się po więzieniach, trafił m.in. do łagru nad Kołymą. W śledztwie był bity i złamano mu szczękę, która się źle zrosła. Gdy w styczniu 1966 r. zapadł na zdrowiu i postanowiono usunąć mu polip na jelicie, wywiązało się trudne do usunięcia krwawienie. Otwarcie jamy brzusznej ujawniło guz nowotworowy wielkości dwóch pięści. Słabe serce pacjenta nie wytrzymało trudów długiej operacji. Korolowa nie można było wybudzić, pojawiły się trudności z oddychaniem, a z powodu złamanej szczęki nie można było wepchnąć do płuc rurki intubacyjnej. Gorączkowe zabiegi lekarzy z kremlowskiej kliniki na nic się zdały i Korolow zmarł. Nie ulega wątpliwości, że przyczyniła się do tego utrata zdrowia w śledztwie i na łagrowym szlaku.

Pięć lat wcześniej, podczas próby rakiety R-16, zginął marszałek Mitrofan Niedielin, ówczesny wiceminister obrony ZSRR i dowódca strategicznych sił rakietowych, zwolennik wojny termojądrowej, ale też gorący orędownik sowieckiego programu księżycowego. Opis procedur, zastosowanych wtedy przed odpaleniem R-16, podnosi włosy na głowie: bez przerwy dochodziło do usterek, które Niedielin kazał usuwać „po radziecku", bez wypompowania paliwa z rakiety. W ferworze tych zmagań źle podłączono kable, sygnał startu zamiast do pierwszego członu poszedł do drugiego i spowodował odpalenie jego silnika. Pod wpływem żaru z gazów wyrzutowych pierwszy stopień pękł i wyrzutnię ogarnęła olbrzymia kula ognia, paląc wszystkich, którzy znajdowali się w pobliżu, w tym Niedielina i jego świtę. W największej katastrofie w historii światowej techniki rakietowej zginęło wtedy w płomieniach 165 osób.

Strata tych dwóch ludzi miała pewne znaczenie dla sowieckiej porażki, ale nie była decydująca, podobnie jak odsunięcie od władzy Chruszczowa, którego zastąpił mało entuzjastycznie nastawiony do kosmosu Breżniew. Personalia są ważne, ale w tym wypadku kluczową rolę odegrała wielka rakieta N-1, która miała wynieść sowieckie statki na Księżyc. O jej zbudowaniu mówiło się w ZSRR jeszcze przed wystrzeleniem Gagarina, lecz – o dziwo – w kontekście ekspedycji na Marsa. We wczesnych latach 60. wrócono do tej koncepcji już z myślą o Księżycu. Wiadomo było, że Amerykanie projektują ogromną rakietę do tego celu i Sowieci nie mogli być gorsi. Konstruktorem N-1 został sam Korolow, który nie dożył pierwszych prób. Rakieta okazała się w równym stopniu feralna co felerna, miała masę startową większą od 20 do 40 procent od Saturna V, ale za to mniejszy udźwig – tylko 95 ton (Saturny wynosiły na orbitę po 140 ton ładunku). Aparatura telemetryczna Saturna V ważyła ledwo piątą część tego, co włożono na grzbiet rakiecie N-1. Ujawniała się coraz bardziej siermiężność sowieckiej techniki, w której ilość materiału zużyta na wykonanie maszyny nikogo nie obchodziła – tymczasem w kosmosie jest to kwestia newralgiczna. Zapóźnionej elektronice sowieckiej ani było się równać z amerykańską... Co więcej, Sowieci nie dysponowali silnikami o odpowiednim ciągu i dlatego w pierwszym stopniu N-1 zastosowali 30, a potem z myślą o niezawodności 36 silników (w Saturnie tylko pięć). Nie mieli jednak stanowiska testowego, żeby zbadać, jak taki wieniec działa.

Efekty były porażające. Pierwsza N-1, odpalona w lutym 1969 roku, leciała jako tako 66 sekund, po czym nastąpiło zerwanie przewodu z ciekłym tlenem i pożar. System kontroli wyłączył silnik, w którym nastąpiła awaria, a wraz z nim również pozostałe i N-1 spadła jakieś 50 km od wyrzutni. Próba drugiej N-1 odbyła się w czerwcu, dwa tygodnie przed startem Apollo 11. Tym razem rakieta wzniosła się na 200 metrów, kawałek metalu wpadł do turbopompy silnika, powodując jej rozerwanie, ogólną demolkę, uszkodzenie przyległych silników i pożar. Pełna paliwa rakieta, „ważąca tyle, co niszczyciel marynarki wojennej", spadła na wyrzutnię i eksplodowała „w gigantycznej kuli ognia". Trzecia N-1 tuż po starcie zaczęła kręcić się jak fryga wokół własnej osi, trzeci stopień wraz z makietą pojazdu księżycowego oderwał się i eksplodował opodal wyrzutni. Wirująca reszta N-1 leciała swoim torem, system znów wyłączył wszystkie silniki i rakieta eksplodowała 20 km dalej, pozostawiając krater o średnicy 30 m. Czwarta N-1 w listopadzie 1972 r. ustanowiła rekord: leciała przez całe 90 sekund, po czym pozrywały się przewody paliwowe, powstał pożar, system gaśniczy nie zadziałał, silniki zaczęły wybuchać, a po chwili eksplozja ogarnęła całą rakietę.

Tego było za wiele dla monitorującej te klęski władzy; zastępujący Korolowa Miszyn został odwołany przez Breżniewa, a nowy szef czym prędzej skasował pozostałe dwie rakiety, aby po N-1 nie pozostał żaden ślad. Niektórzy eksperci sowieccy wyrażają dziś przekonanie, że gdyby Korolow żył, prędzej czy później poradziłby sobie z N-1. Nie jest to całkiem pewne, gdyż pod koniec wyścigu coraz bardziej była to konfrontacja kwitnącej gospodarki i ekonomii USA z dychawiczną i opartą na iście księżycowych podstawach gospodarką sowiecką. Amerykanie wydali więcej – 25 miliardów ówczesnych dolarów, Rosjan szacuje się na jakieś 10 miliardów, ale pierwsi uczynili to efektywnie, drudzy zaś roztrwonili te środki w dublowanych programach i intrygach czołowych konstruktorów. Śmierć Korolowa niewiele tu zmieniła, zmarł akurat w momencie, gdy jego rakietowe królestwo, ciężko robiąc bokami, zaczęło coraz wyraźniej pozostawać z tyłu. Rywalizacja kosmiczna poddała obydwa systemy swoistej próbie i lepszy efekt osiągnął kapitalizm. W tym kontekście bezpośrednia transmisja TV lądowania Amerykanów na Księżycu, zrealizowana w Polsce i bodaj jeszcze w Rumunii, zakrawa na akt politycznej demonstracji.

Powrót na Ocean Burz

Z chwilą zakończenia misji Apollo 17 w grudniu 1972 roku Księżyc poszedł w odstawkę, bo wyścig został rozstrzygnięty i skończyło się napędzające go paliwo polityczne. Ale uwaga: polityka wraca, a wraz z nią wraca do gry i nasz satelita. Interesują się nim bardzo Japonia i Indie; te ostatnie planują wyprawę załogową w okolicach roku 2030. Rośnie zainteresowanie Księżycem w Rosji i nie zdziwiłbym się, gdyby i tam po cichu kombinowano, jak zmyć blamaż niezrealizowanej w XX wieku wyprawy załogowej.

Najbardziej aktywne są w kosmosie Chiny, ostatnie wystrzelenie Chinki na orbitę świadczy, że idą one szlakiem kosmonautyki sowieckiej, kopiując jej osiągnięcia z lat 60., tylko szybciej. Owe manewry orbitalne, dokowania, spacery kosmiczne, wymiany załóg itp. zarówno w przypadku amerykańskim, jak i sowieckim nie były sztuką dla sztuki, tylko przygotowaniami do programu księżycowego. Obecnie historia się powtarza, z wyjątkiem części automatycznej, ponieważ od tej strony Księżyc już został jako tako zbadany. Niemniej sądzę, że wszystkie wymienione kraje wystrzelą jeszcze pojazdy automatyczne, gdyż przez pół wieku zmieniło się instrumentarium i wzrosła precyzja pomiarów. Trzeba także wybrać ewentualne lądowiska, które zamienią się w przyczółki stałej obecności. Gdzieś w okolicy roku 2020 wokół Księżyca zacznie się znowu ruch.

Wezmą w nim udział również Amerykanie. W styczniu 2004 roku prezydent USA George Bush ogłosił program powrotu Ameryki na Księżyc w perspektywie dwóch dekad. W grudniu 2019 roku, niemal dokładnie po pół wieku, miało dojść do kolejnego lądowania ludzi na Srebrnym Globie, a do marca 2021 r. nastąpiłyby jeszcze trzy takie lądowania.

1 lutego 2010 roku prezydent Obama odwołał te plany, ale już w kwietniu przywrócił je w zmodyfikowanej formie. Zakładają one m.in. nowe loty załogowe na Księżyc i stworzenie stałej bazy, prawdopodobnie na biegunie południowy, gdzie w 2009 roku wykryto obecność lodu pod regolitem (glebą księżycową). Woda zmienia perspektywę: nie trzeba by jej wozić z Ziemi, a koszty transportu są takie, że litr mineralnej zawieziony na Morze Spokoju nabiera wartości kilograma złota. Osadzenie bazy na biegunie południowym umożliwiałoby zarazem czerpanie energii przez cały rok, gdyż są tam miejsca, gdzie Słońce nigdy nie znika. Dodatkowo można by przeciągnąć kabel na odwrotną stronę i rozstawić radioteleskopy nowej generacji, sterowane z owej bazy – odwrotna strona Księżyca jest jedynym miejscem w Układzie Słonecznym, gdzie nie docierają zakłócenia radiowe z Ziemi. Gdyby woda wystąpiła obficie, ożywiłoby to plany turystyki księżycowej. Byłaby to jednak rozrywka silnie elitarna.

Tak czy owak Amerykanie będą musieli przeprosić się z Księżycem. Paliwo polityczne bowiem wraca. Jak ktoś powiedział: jeśli Jankesi nie chcą, by po wylądowaniu na Oceanie Burz obecni tam Chińczycy sprawdzili im paszporty i wizy, muszą porzucić gnuśność i kontemplowanie przeszłej chwały.

Autor jest pisarzem SF, krytykiem i publicystą specjalizującym się w tematyce naukowej i cywilizacyjnej

Na fali wielkiego entuzjazmu, która po wylądowaniu Armstronga i Aldrina na Morzu Spokoju ogarnęła cały świat (z wyjątkiem Związku Sowieckiego), wydawało się, że następne dekady będą piorunującym uderzeniem w dziedzinie podboju kosmosu. Załogowa wyprawa na Marsa wydawała się bezdyskusyjna, a Księżyc miał być niewiele rzadziej wizytowany niż np. Antarktyda. Nastąpiło jednak coś dziwnego: skasowanie trzech ostatnich wypraw Apollo, wyhamowanie amerykańskiego programu kosmicznego i odwrót od Księżyca na rzecz niezrozumiałych z dzisiejszego punktu widzenia, a równie drogich stacji orbitalnych i wahadłowców.

Nie wszyscy potrafią się z tym pogodzić. „Dziś, gdy cywilizacja osiągnęła apogeum i spokojnie osunęła się w ospałość, wydaje się całkiem prawdopodobne, że ślady kosmonautów Apollo będą jedynym dowodem świetności, jaki uparty ludzki gatunek pozostawił na Księżycu" – podsumował Robert Godwin, historyk astronautyki. Nasza nieobecność na Srebrnym Globie przedłuży się co najmniej do pół wieku – czyli minie jeszcze przynajmniej dekada, zanim buty przybyszów z Ziemi odcisną następne ślady w księżycowym pyle.

Testament Kennedy'ego

Gdyby rzecz ujmować anegdotycznie, to na Księżyc wypędzili Amerykanów Sowieci. Pasmo sukcesów sowieckiej kosmonautyki – pierwszy sztuczny satelita, pierwszy człowiek na orbicie, pierwsza kobieta, pierwsze manewry orbitalne dwóch statków kosmicznych, pierwsze wyjście człowieka w kosmos itd. – dostarczyły Amerykanom takich porcji frustracji, że musieli podjąć wyzwanie i przyśpieszyć własne dość niemrawe starania o dotrzymanie Sowietom kroku. Ale kiedy już wzięli się do roboty, było na co popatrzeć. W 1958 roku powstała NASA, rządowa agencja do badań kosmicznych, której odpowiednik powołał w Rosji dopiero prezydent Jelcyn.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni