Na fali wielkiego entuzjazmu, która po wylądowaniu Armstronga i Aldrina na Morzu Spokoju ogarnęła cały świat (z wyjątkiem Związku Sowieckiego), wydawało się, że następne dekady będą piorunującym uderzeniem w dziedzinie podboju kosmosu. Załogowa wyprawa na Marsa wydawała się bezdyskusyjna, a Księżyc miał być niewiele rzadziej wizytowany niż np. Antarktyda. Nastąpiło jednak coś dziwnego: skasowanie trzech ostatnich wypraw Apollo, wyhamowanie amerykańskiego programu kosmicznego i odwrót od Księżyca na rzecz niezrozumiałych z dzisiejszego punktu widzenia, a równie drogich stacji orbitalnych i wahadłowców.
Nie wszyscy potrafią się z tym pogodzić. „Dziś, gdy cywilizacja osiągnęła apogeum i spokojnie osunęła się w ospałość, wydaje się całkiem prawdopodobne, że ślady kosmonautów Apollo będą jedynym dowodem świetności, jaki uparty ludzki gatunek pozostawił na Księżycu" – podsumował Robert Godwin, historyk astronautyki. Nasza nieobecność na Srebrnym Globie przedłuży się co najmniej do pół wieku – czyli minie jeszcze przynajmniej dekada, zanim buty przybyszów z Ziemi odcisną następne ślady w księżycowym pyle.
Testament Kennedy'ego
Gdyby rzecz ujmować anegdotycznie, to na Księżyc wypędzili Amerykanów Sowieci. Pasmo sukcesów sowieckiej kosmonautyki – pierwszy sztuczny satelita, pierwszy człowiek na orbicie, pierwsza kobieta, pierwsze manewry orbitalne dwóch statków kosmicznych, pierwsze wyjście człowieka w kosmos itd. – dostarczyły Amerykanom takich porcji frustracji, że musieli podjąć wyzwanie i przyśpieszyć własne dość niemrawe starania o dotrzymanie Sowietom kroku. Ale kiedy już wzięli się do roboty, było na co popatrzeć. W 1958 roku powstała NASA, rządowa agencja do badań kosmicznych, której odpowiednik powołał w Rosji dopiero prezydent Jelcyn.
Nie wiadomo, jak wyglądała narada Kennedy'ego z doradcami (Eisenhower ostentacyjnie nie sprzyjał astronautyce) i czy miała miejsce scena, gdy prezydent, pokazując Księżyc przez okno Gabinetu Owalnego, miał stwierdzić: „Chcę, żeby Amerykanin postawił tam stopę". Faktem jest, że Kennedy zamówił ekspertyzę porównawczą rakiet amerykańskich i rosyjskich; została poddana analizie i zaowocowała decyzją o budowie wielkiej rakiety zdolnej do wyniesienia statku załogowego na Księżyc. W słynnym przemówieniu o najpilniejszych zadaniach państwa wygłoszonym do Kongresu 25 maja 1961 roku Kennedy zapowiedział, że Amerykę stać na to, by przed końcem dekady wysłać tam astronautę i bezpiecznie sprowadzić go na Ziemię. W ślad za tym poszło regularne finansowanie i priorytet rządowy dla całego programu księżycowego. Niektórzy wskazują co prawda, że Kennedy chciał w ten sposób odwrócić uwagę opinii społecznej od nieudanej inwazji na Kubę w Zatoce Świń, ale nawet jeśli tak było, Księżyc tylko na tym skorzystał.
Oczywiście Sowieci mieli nad Ameryką wielką przewagę, którą rychło zaczęli tracić. Rozpoczęty jeszcze w 1959 roku program automatycznych misji do Księżyca, Wenus i Marsa przyniósł im serię spektakularnych osiągnięć: trafienie w Księżyc Łuny 2, fotografie odwrotnej strony Księżyca dokonane przez Łunę 3, a także po wielu próbach miękkie lądowanie na Księżycu Łuny 9. Amerykanie powtarzali te dokonania, jak również poszczególne wyczyny sowieckich załóg z niewielkim opóźnieniem. Historycy są jednak zgodni, że mniej więcej od 1965 roku hegemonia ZSRR została zniwelowana, program amerykański szedł jak burza, a sowiecki przeciwnie – dostał zadyszki. Śmierć Kennedy'ego od kul zamachowca w Dallas nic tu nie zmieniła, księżycowe plany prezydenta uznano za coś w rodzaju jego testamentu i nikt nie miał odwagi ich kwestionować. Następca Kennedy'ego Lyndon Johnson uznał je za własne: w środowisku nie był człowiekiem obcym, ponieważ Kennedy zlecał mu nieraz rozwiązywanie różnych problemów z tej dziedziny.
Testament Kennedy'ego został wypełniony, i to z nawiązką: przed końcem dekady lat 60. na Księżycu lądowały Apollo 11 oraz Apollo 12, a ich załogi spędziły tam odpowiednio 21,5 i 32 godziny. Przy podchodzeniu do lądowania Apollo 11 zawiódł komputer pokładowy: na wysokości 10,5 km przeładował się danymi. Houston przekazało część jego zadań komputerowi na Ziemi i to uspokoiło sytuację. Jednak na wysokości 300 m Armstrong dostrzegł, że opadają prosto na krater otoczony wielkimi głazami, przejął więc stery i zaczął szukać równiejszego miejsca. Gdy je wypatrzył, w zbiorniku kończyło się paliwo, na wysokości 20 m zostało go już tylko na minutę. Gdy dowódca meldował, że Orzeł (nazwa pojazdu księżycowego) wylądował, w zbiornikach zostały dosłownie opary paliwa. Katastrofa wisiała na włosku.
Oprócz wypowiedzenia słynnej sentencji o małym kroku człowieka, ale wielkim skoku ludzkości Armstrong po zejściu na powierzchnię Księżyca uczynił jeszcze jedną spektakularną rzecz: odsłonił tabliczkę ze stosownym napisem, przymocowaną do nogi lądownika. Ostatnie zdanie napisu brzmiało: „Przybyliśmy w imieniu całej ludzkości".