Lewica wybiera sukces

W Ameryce Łacińskiej „ostatni prawdziwi komuniści” porzucają zbrojną rewolucję dla demokracji i rynku

Publikacja: 20.10.2012 01:02

Hugo Chavez właśnie wygrał wybory prezydenckie po raz trzeci:?jak on to robi?

Hugo Chavez właśnie wygrał wybory prezydenckie po raz trzeci:?jak on to robi?

Foto: AP

Rozmowy, jakie w miniony czwartek rozpoczęli w Oslo przedstawiciele władz kolumbijskich i komunistycznych Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC) świadczą o tym, że lewicowi guerrilleros w rozgrywkach dyplomatycznych i medialnych radzą sobie nie gorzej niż w dżungli. Już na samym początku rokowań zaskoczyli drugą stronę. W ostatniej chwili ogłosili, że na negocjacje do Norwegii wyruszy z nimi także Tanja Nijmeijer, iberystka z Holandii.

Powabna towarzyszka przyjechała do Kolumbii w 1998 roku. Miała być nauczycielką, ale zauroczona walką partyzancką wstąpiła do oddziału FARC. Zna języki obce, od dawna przyciąga uwagę sprawozdawców, nic dziwnego więc, że rewolucjoniści, przedstawiający się ponoć jako „ostatni prawdziwi komuniści", powierzyli jej rolę rzecznika prasowego. Był to chytry ruch. Czynnik kobiecy w delegacji FARC z pewnością będzie studził zapał tych, którzy chcieliby pociągnąć guerrilleros do odpowiedzialności za zbrodnie wojenne. Z szacunków władz kolumbijskich wynika, że w kraju, który liczy 47 mln obywateli, w wyniku walk trwających od bez mała 50 lat zginęło 600 tys. ludzi, a miliony padły ofiarą porwań, przymusowego poboru, także dzieci, tortur, oraz min.

Agencja zamiast karabinu

Wojna w Kolumbii rozpoczęła się od buntu chłopskiego. Ruch partyzancki liczył początkowo 9 tys. ludzi, a u szczytu potęgi na początku lat 90. pod bronią było 20 tys. guerrilleros. Jednak Kilka formacji partyzanckich, na przykład Ruch 19 kwietnia (M-19), Ludowe Wojsko Wyzwoleńcze (EPL) czy indiański Ruch Zbrojny Quintín Lame (MAQL) porzuciło już walkę zbrojną. Ich śladem, jak się zdaje, może podążyć FARC.

Dochodzenie lewicy do władzy w Ameryce Łacińskiej „drogą demokratyczną" nie jest niczym nowym. Najwymowniej dowodzą tego przykłady Brazylii i Urugwaju, gdzie szefami państwa są niegdysiejsi członkowie lewicowych formacji partyzanckich. O działalność rewolucyjną dawno temu otarła się także była pani prezydent Chile.

Losy wielu państw latynoamerykańskich wskazują, że tamtejsze lewica zrozumiała, że sprawna kampania propagandowa i dobra agencja reklamowa są pewniejszymi środkami do zdobycia władzy niż karabiny. Były prezydent Brazylii Luiz Inacio Lula da Silva wygrał wybory w 2002 roku dopiero za czwartym podejściem, gdy jego kampanią zajęła się czołowa brazylijska agencja reklamowa, która odmieniła jego wizerunek. Radykalny związkowiec, towarzysz Fidela Castro, stał się godnym zaufania mężem stanu, któremu leży na sercu dobro wszystkich obywateli i uwolnienie kraju od ubóstwa.

Dlaczego kraje, w których rządzą niegdysiejsi wielbiciele Lenina i Marksa nie tylko nie upadają, ale się rozwijają? Odpowiedzi jest kilka. Niektóre państwa, jak Wenezuela czy Ekwador, mają cenne bogactwa naturalne. W innych, jak w Chile czy Brazylii, lewicowi politycy po objęciu władzy nie zniweczyli reform rynkowych wprowadzonych przez poprzedników o bardziej wolnościowym światopoglądzie. Zaś ci lewicowi działacze, którzy jak guerrilleros z FARC nieustępliwie trwali aż dotąd na gruncie ideologii komunistycznej, jak się zdaje, zaczynają się rozglądać za innymi rozwiązaniami.

Od kilku lat robią to już komunistyczne władze w Hawanie. Na Kubie, która wspiera komunistycznych guerrilleros z Kolumbii, tuż przed rozpoczęciem rozmów w Oslo zaszła zaskakująca zmiana. Władze ogłosiły, że od przyszłego roku obywatele nie będą już musieli prosić o zezwolenie na wyjazd z kraju.

Dotąd Kuba była ostoją komunizmu, wprowadzonego po zwycięstwie rewolucji pół wieku temu. Kartki na prawie wszystko, niemożność podróżowania, niedobory w sklepach, wszechwładna służba bezpieczeństwa – tak wyglądało życie na wyspie.

– To był wzorcowy komunizm. Nic nie działało – wspomina prof. Jacek Perlin, językoznawca z Uniwersytetu Warszawskiego, były ambasador w Wenezueli i Kolumbii, były konsul w Kurytybie w Brazylii. W latach 1977-1978 przebywał on na Kubie na stypendium.

Cztery lata temu prezydent kraju Raul Castro uznał, że jeśli chodzi o sytuację gospodarczą, „tak dalej być nie musi". Na Wyspie Wolności zaczęły się zmiany. Nie żadne „reformy" bynajmniej, lecz „uaktualnienie" wzorca gospodarki kubańskiej, której podstawę stanowi socjalistyczne przedsiębiorstwo państwowe. Władze w Hawanie pozwoliły obywatelom m.in. korzystać z hoteli, kupować telefony komórkowe i samochody, a także korzystać z Internetu. Urzędnicy przekazali rolnikom tysiące hektarów ziemi. Znacząco zwiększył się wpływ na kubańską gospodarkę osób, które – jak podają sprawozdawcy – „pracują na własny rachunek", przede wszystkim w takich dziedzinach gospodarki, jak sprzedaż żywności, przewóz osób oraz wynajem nieruchomości i pokoi.

Nadzieja w turystyce

Rząd pozwolił, by w „paladares", niewielkich prywatnych restauracjach, mogło się stołować nawet 50 osób, a nie, jak kiedyś, 12. Ma się to przyczynić do rozwoju turystyki. Po upadku przemysłu cukrowniczego, podstawy gospodarki Kuby, rząd Raula Castro, właśnie z turystyką wiąże bowiem nadzieje na dochody państwa w obcych walutach oraz na zatrudnienie coraz większej liczby osób zwalnianych z niewydolnych instytucji i zakładów państwowych.

Kubański Państwowy Urząd Statystyki i Informacji (ONEI), na którego dane powołuje się m. in. chińska agencja Xinhua, podaje, że w ubiegłym roku wyspę odwiedziło 2,7 mln gości. To liczba nadzwyczajna. Mimo kryzysu wpływy z turystyki wzrosły prawie 12 proc. i wyniosły równowartość ponad 1,7 mld dolarów.

Cudzoziemców przyciąga na Wyspę Wolności słońce, plaże, ciepła woda w morzu i muzyka. Goście muszą jednak ciągle liczyć się z koniecznością zmagań z pozostałościami epoki socjalizmu realnego. – Do najcenniejszych wspomnień z wyspy zaliczam widok min cudzoziemców, bodaj Francuzów, którzy grali w piłkę w basenie w niegdyś eleganckim, obecnie bardzo zaniedbanym hotelu w nadmorskim kurorcie Varadero – mówi pani Agata, która gościła na Kubie jesienią 2010 roku. – O godzinie 17 do rozbawionych gości podszedł pracownik hotelu odpowiedzialny za  sprzęt sportowy i poprosił, by podać mu piłkę. Ku zdumieniu turystów nie włączył się do zabawy, tylko zabrał piłkę i poszedł do kantorka, ponieważ właśnie skończył pracę. My próbowaliśmy wynająć u niego rakiety tenisowe, ale miał tylko jedną, i to złamaną. Nie udało się nam też wypożyczyć łódki – albo pan miał przerwę, albo go nie było.

Uwagi pani Agaty nie uszło jednak, że na Kubie coś jednak zaczyna działać. Kiedy podróżowała z Hawany do miasta Trinidad, konkurencją dla zatłoczonych i zdezelowanych autobusów państwowych były małe prywatne busy, które zapewniały podróż w o wiele korzystniejszych warunkach. Zaskoczył ją też widok Kubańczyków, którzy wbrew oczekiwaniom przybyszów często tańczyli i śpiewali.

Podróże do Wietnamu kształcą

Dlaczego wbrew wszelkim przesłankom rządy komunistyczne na Kubie trwają i dlaczego system się tam dotąd nie zawalił?

– Kubańczycy są bardzo przedsiębiorczy. Umieją sobie radzić. Na wyspie nie ma innego wyjścia – wskazuje prof. Perlin. – Ja na przykład, kiedy tam byłem na stypendium, dostawałem z domu paczki z dżinsami marki Odra. Sprzedawałem je na czarnym rynku. Podobnie jak papierosy ze sklepów dla dyplomatów, do których zabierali nas czasem pracownicy naszej ambasady. Kupowało się kilka kartonów papierosów i sprzedawało z czterokrotnym przebiciem.

Czarny rynek i szara strefa istnieją na wyspie do dziś. Dzięki temu wielu obywateli zdobywa środki do życia. Kubańczykom pomagają ponadto krewni z Miami. A skutki niedoborów w zaopatrzeniu w żywność łagodzi tak zwane rolnictwo miejskie, czyli ogródki działkowe zakładane prawie gdzie się da.

Rolnictwo miejskie nie jest jednak rozwiązaniem wszystkich bolączek Kuby, dlatego władze w Hawanie zacieśniają współpracę z Chinami i Wietnamem. W tym roku delegacje kubańskie na najwyższym szczeblu gościły w Pekinie i w Hanoi, gdzie zbierały doświadczenia, jak należy przechodzić od gospodarki zarządzanej ręcznie do mniej lub bardziej wolnego rynku. Uzyskały też pożyczki.

Czy dygnitarze kubańscy rzeczywiście mogą czegoś nauczyć się w Wietnamie? Tak – zapewniają sprawozdawcy.

Kiedy rozpadł się Związek Sowiecki, a w Chinach po śmierci przewodniczącego Mao padło hasło „bogaćcie się", które rzucił Deng Xiaoping, Wietnam też porzucił dawne wzorce. W reportażu z Sajgonu, który obecnie nosi nazwę miasto Ho Chi Minh, Stanisław Michalkiewicz opowiadał w Radiu Maryja w 2008 roku, że chociaż naprzeciwko lotniska „nadal powiewa czerwona flaga z sierpem i młotem, które to marksistowskie emblematy i my Polacy też dobrze pamiętamy, Sajgon w niczym nie przypomina miast, jakie pamiętamy z lat 80. Ulice są zatłoczone sklepikami, małymi, większymi i całkiem mikroskopijnymi, a oprócz tego – ulicznymi sprzedawcami, których przedsiębiorstwa często ograniczają się do kilku kartonów papierosów i paru puszek napojów. Ale skoro wystawiają na sprzedaż swoje towary, to znaczy, że ktoś je kupuje. Po ulicach przewalają się tabuny motocykli, głównie japońskie Hondy, których montownię Japończycy uruchomili w Wietnamie – i motocykle chińskie. Rowerów, które kiedyś były głównym środkiem lokomocji, prawie już nie widać, chociaż jeszcze trafiają się rowerowe riksze. Restauracyjki i bary pełne są klientów, słowem – życie w Sajgonie wre, chociaż ma oblicze XIX-wiecznego, »dzikiego« kapitalizmu, który u nas ma takie fatalne recenzje, nie tylko na lewicy, ale i na tak zwanej prawicy. Tymczasem wygląda na to, że Wietnamczycy właśnie w tym „dzikim" kapitalizmie upatrują szansy nadrobienia opóźnień".

W innym sprawozdaniu z tej samej podróży, zatytułowanym „Cukierkowe kokosy", znany wolnościowy publicysta na łamach „Naszego Dziennika" opisywał urządzoną w warunkach polowych pod jakąś plandeką „manufakturę, wytwarzającą z orzechów kokosowych cukierki", którą „każdy inspektor badający przestrzeganie unijnych standardów" bezzwłocznie poleciłby zamknąć.

Dziś, jak zauważa Giang Nguyen, wydawca sekcji wietnamskiej BBC, podobnie jak w Malezji, Tajlandii, Indonezji „prywatne firmy wietnamskie nie są już przedsiębiorstwami rodzinnymi, jak taksówki czy restauracje, które zaczynają działać na Kubie, lecz prywatnymi liniami lotniczymi, fabrykami tekstyliów czy zakładami przetwórstwa owoców morza, których wartość wycenia się na miliardy dolarów".

I właśnie takie doświadczenie chcieliby wdrożyć u siebie przywódcy z Hawany.

Ich miejsce jest w kuchni

Wenezuela to inny zagadkowy kraj, nad którym wielu komentatorów się głowi, dlaczego jeszcze nie upadł. Ze względu na sojusz z Kubą i barwną postać prezydenta Hugo Chaveza, który powtarza, że buduje „socjalizm XXI wieku", Wenezuela uznawana jest niekiedy za państwo komunistyczne. Niesłusznie.

– Wenezuela nie jest komunistyczna. Wenezuelczycy mają paszporty, granice są otwarte, można podróżować. W komunizmie nie można – zauważa prof. Perlin. – Jednocześnie, handel i usługi w Wenezueli w większości są w rękach prywatnych. Chavez czasem ustala ceny na podstawowe wyroby, na przykład mleko czy jajka, tak niskie, że są mniejsze niż koszty sprzedaży. Nie opłaca się nimi handlować, więc znikają z półek, i wtedy występują niedobory. Ale po jakimś czasie wszystko wraca do normy.

7 października Hugo Chavez, przywódca Wenezuelskiej Zjednoczonej Partii Socjalistycznej (PSUV), po raz trzeci wygrał w wyborach prezydenckich. Uzyskał poparcie 55 proc. wyborców. Wielu analityków gubiło się w domysłach, jak były komandos, znany z ekscentrycznych rozwiązań gospodarczych i krytykowany za więzi z przywódcami Iranu, tego dokonał. Niektórzy przypuszczali, że wybory zostały sfałszowane.

Nie sądzę – mówi prof. Perlin. – Byłoby to trudne ze względów technicznych. A poza tym biedota, której jest większość, Chaveza popiera.

Dyplomata zwraca uwagę, że kiedy Chavez po raz pierwszy wygrał wybory w 1998 roku, w Wenezueli panowały niewyobrażalne podziały klasowe. Można było mówić wręcz o dyskryminacji czy segregacji klasowej, swoistym klasizmie. Niedługo po przyjeździe na placówkę w tym samym roku nasz rozmówca urządził przyjęcie. Nikogo jeszcze nie znał, sala była ogromna, aby ja zapełnić gośćmi, poprosił więc sprzątaczki, by zaprosiły znajomych. Przez dwie godziny wszyscy dobrze się bawili. – W pewnej chwili jednak podeszła do mnie pani z klasy średniej – wspomina były ambasador. – O ile wiem, mieszkała w trochę lepszej dzielnicy i miała pieniądze, zapewne odziedziczone, ale nie było to jakieś jakieś oszałamiające bogactwo. Powiedziała mi oburzona, że człowiek, z którym przed chwilą tańczyła, to taksówkarz. „I co z tego?", spytałem. „Miejsce tych ludzi jest w kuchni", odparła wzburzona. Oznajmiła, że razem ze swoim towarzystwem natychmiast wychodzi. Jak powiedziała, tak zrobiła.

Chavez sercem ludu

Chavez jest swój, jest jednym z ludu. To pierwszy przywódca Wenezueli, który nie jest biały. W jego żyłach płynie krew indiańska, murzyńska i białych. Jego piosenka wyborcza „Chavez sercem ludu" to nie są puste słowa.

Ekscentryczna polityka gospodarcza prezydenta spowodowała, że, jak podają sprawozdawcy, Wenezuela musiała pożyczyć od Chin ponad 30 mld dolarów. Spłaca ropą, 600 tys. baryłek dziennie. Obydwa kraje mają też wspólnie inwestować w tak zwanym pasie Orinoko, gdzie znajdują się bogate złoża ropy.

Zwolenników Hugo Chaveza to nie zraża. Prezydent zdobył serca młodych. Poparła go m. in., słynna komunistyczna działaczka studencka z Chile Camila Vallejo, uznawana za najbardziej olśniewającą rewolucjonistkę świata. Nie bacząc na swoje 58 lat i stan zdrowia – do niedawna walczył z rakiem i jego udział w wyborach stał pod znakiem zapytania – szef państwa nie oszczędzał się podczas żywiołowych występów na scenie. „Chavez sercem ludu" śpiewał z gwiazdami latynoskimi, takimi jak: Los Cadillacs, Hany Kauam, Omar Enrique przed kilkudziesięcio-, jeśli nie kilkusettysięczną rzeszą roznamiętnionych wielbicieli.

Wielu zwolenników mógł zjednać sobie, odwołując się do wiary. Niegdyś znany z wystąpień antyklerykalnych, w dniu głosowania zwrócił się do zwolenników za pomocą Twittera. „Bitwa się zaczęła", „Idziemy z Bogiem i Matką Bożą Różańcową" – napisał, nawiązując do święta maryjnego obchodzonego 7 października. Być może zwrócenie się ku religijności to skutek choroby.

Dlaczego w krajach rządzonych przez duchowych spadkobierców Marksa i Lenina jakoś się kręci, a gospodarka nierzadko ma się całkiem dobrze? Czy tylko dlatego, że władze umieją zdobyć poparcie społeczne?

Jak wskazują znawcy, dawni rewolucjoniści po dojściu do władzy, a często dużo wcześniej, porzucają pomysły ręcznego zarządzania gospodarką i zdają się na rynek.

– Prezydent Lula nie przeszkadzał zagranicznym koncernom – zauważa prof. Perlin.

Następczyni Luli, Dilma Rousseff, kiedyś bojowniczka zbrojnych oddziałów lewicowych, dziś jest nadzieją brazylijskich przedsiębiorców. Zamiast mówić o kwotach produkcji, regulacjach, koncesjach, certyfikatach, zapowiada wydzierżawienie dróg i kolei prywatnym przedsiębiorcom. Mają oni w nie inwestować, aby poprawić infrastrukturę. W Brazylii i wielu innych krajach latynoamerykańskich życie zwycięża utopię.

Rozmowy, jakie w miniony czwartek rozpoczęli w Oslo przedstawiciele władz kolumbijskich i komunistycznych Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC) świadczą o tym, że lewicowi guerrilleros w rozgrywkach dyplomatycznych i medialnych radzą sobie nie gorzej niż w dżungli. Już na samym początku rokowań zaskoczyli drugą stronę. W ostatniej chwili ogłosili, że na negocjacje do Norwegii wyruszy z nimi także Tanja Nijmeijer, iberystka z Holandii.

Powabna towarzyszka przyjechała do Kolumbii w 1998 roku. Miała być nauczycielką, ale zauroczona walką partyzancką wstąpiła do oddziału FARC. Zna języki obce, od dawna przyciąga uwagę sprawozdawców, nic dziwnego więc, że rewolucjoniści, przedstawiający się ponoć jako „ostatni prawdziwi komuniści", powierzyli jej rolę rzecznika prasowego. Był to chytry ruch. Czynnik kobiecy w delegacji FARC z pewnością będzie studził zapał tych, którzy chcieliby pociągnąć guerrilleros do odpowiedzialności za zbrodnie wojenne. Z szacunków władz kolumbijskich wynika, że w kraju, który liczy 47 mln obywateli, w wyniku walk trwających od bez mała 50 lat zginęło 600 tys. ludzi, a miliony padły ofiarą porwań, przymusowego poboru, także dzieci, tortur, oraz min.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy