W poszukiwaniu minionego smaku

Proust niczego gotować ani nie umiał, ani nie musiał. Od tego była służba, ale to nie przeczy temu, że miał jedzenia wielką świadomość i posługiwał się nią chętnie.

Aktualizacja: 04.05.2013 09:23 Publikacja: 04.05.2013 01:01

„Co powiedziałbyś na ostrygi, kochany?”. Jeśli rozkosze podniebienia – to tylko w belle epoque (tu k

„Co powiedziałbyś na ostrygi, kochany?”. Jeśli rozkosze podniebienia – to tylko w belle epoque (tu kadr z filmu „Le Temps retrouvé”, ekranizacji ostatniego tomu cyklu Prousta)

Foto: Forum

„W poszukiwaniu straconego czasu" to także poszukiwanie minionych smaków i zapachów, nieodzownych elementów tworzących wspomnienia, dla których kuchnia staje się bezcennym wehikułem. Proust to przypadek wyjątkowy, bo próbuje on w swoim pisarstwie dokonać całkowitej rekonstrukcji odeszłego świata. Jeśli rekonstrukcja ta ma być pełna, to musi być w niej miejsce także na jedzenie. Jeśli na dodatek nie chodzi tu o ziemniaki wieśniaków, ryby rybaków czy karbinadle górników, ale o wykwintne potrawy podawane na paryskich i nie tylko salonach, to jest czemu poświęcić uwagę.

Zobacz na Empik.rp.pl


Złe wróżby



Marcel Proust, zabierając się do pisania „W poszukiwaniu..." w wieku 37 lat, nie miał najmniejszego pojęcia, czym stanie się ta książka dla niego, dla literatury i jej dziejów. Pracę rozpoczynał w roku 1908, by w 1912 mieć około 1200 stron powieści. Mógł ją wreszcie rozpocząć tylko dlatego, że usunął się z wielkiego świata, który tak uwielbiał, by wyłącznie poświęcić się pisaniu. Jak to często z dziełami przełomowymi bywa, z początku mało kto ową przełomowość dostrzegał.

Pierwsze wydawnictwo, do którego się zwrócił, odmówiło, dziwiąc się, jak przez 30 stron można pisać o niemogącym zasnąć w łóżku chłopcu. Poszedł więc do Bernarda Grasseta i zaproponował wydanie książki na własny koszt. W sumie sprzedało się 3300 egzemplarzy, zanim prawa do powieści przejął Gallimard. W roku 1919 dostał nagrodę Goncourtów za tom „W cieniu zakwitających dziewcząt". Jego przeciwniczką była powieść Dorgélesa „Drewniany krzyż", która dostała cztery głosy, a Proust – sześć. Reakcja na ten werdykt też nie była najlepsza.

Jak pisze Michał Paweł Markowski w świetnym kalendarium Proustowskim opublikowanym w „Literaturze na Świecie" 1/2, -1998: „Całość nie ma jeszcze tytułu. A mogłaby mieć następujące, rozważane przez autora: „Stalaktyty przeszłości", „Gość przeszłości", „Refleksy czasu", „Zwierciadła marzenia", „Spóźnione dni", „Co widać w patynie". Jak z tego dobrze widać, samemu autorowi też łatwo nie było, a może tak bardzo zrośliśmy się z jego ostateczną wersją.

Proustowskie magdalenki to proste i szybkie ciasteczka, które powinno się piec w niedużych muszelkowatych foremkach, ale jeśli ich brak, to  zastąpią je choćby popularne babeczkowe

Przypomnijmy może jeszcze, że gdy Marcel debiutował w 1896 tomem „Rozkosze i dnie", do której przedmowę, raczej dość powściągliwą, napisał bez najmniejszych wątpliwości, na prośbę zafascynowanego starszym kolegą, egzaltowanego debiutanta sam Anatol France, opinie na jej temat były bardzo rozbieżne. Pojawiały się zarzuty „pretensjonalnego stylu" czy „próżnej czułostkowości", które nie wróżyły dobrze.

Refleks przeszłości

Był w tym czasie Proust salonowym lampartem, literackim adeptem, imitatorem pisarskich stylów, postacią budzącą niezbyt przyjazne uczucia, irytował choćby Andre Gide'a, który później oddał mu jego wielkość, ale długo nie chciał dostrzec w młodym i nader zamożnym snobie jakkolwiek zapowiadającego się autora. Pewnie nie był w tym odosobniony i dopiero przyszłość miała oddać miejsce i należną rangę temu jedynemu w swoim rodzaju pisarzowi, który tak długo i mozolnie dobijał się do samego siebie.

Kuchnia odnaleziona

Niezwykle przenikliwie pisze o tym Roland Barthes w szkicu „Przez długi czas kładłem się spać wcześnie", którego tytuł jest oczywiście pierwszym zdaniem proustowskiego cyklu. Mówi o znalezieniu przez niego „trzeciej drogi", wynikłej  z nieustannego wahania między powieścią a esejem. Nie umiejąc czy nie mogąc się zdecydować, w sposób nieoczekiwany stworzył formę własną, nieoczywistą i niepodrabialną.

Barthes, przywołując pogląd biografa Prousta George Paintera, stwierdza „(...) że w »Poszukiwaniu...« mamy do czynienia z »biografią symboliczną« albo też »symboliczną historią życia Prousta«. Geniusz Prousta wynikał ze zrozumienia, iż nie powinien on »opowiadać« swego życia, lecz przyznać swojemu dziełu rangę dzieła sztuki". Po czym stwierdza: „Potomność coraz częściej przyznaje rację Proustowi: jego dzieło czytane jest nie tylko jako pomnik literatury powszechnej, ale też jako namiętny wyraz całkowicie zaprzątniętego sobą podmiotu, nieustannie opowiadającego o swoim życiu. Nie jest to jednak curriculum vitae, lecz konstelacja zdarzeń i postaci. Coraz częściej odkrywamy w sobie miłość nie tyle do »Prousta« (...) co do »Marcela«, tej wyjątkowej istoty, zarazem dziecka i dorosłego, puer senilis, owładniętego namiętnością mędrca, ofiary ekscentrycznych upodobań i jednocześnie autora niezależnych przemyśleń o świecie, miłości, sztuce, czasie, śmierci".

W istocie niełatwo uchwycić tę wyjątkowość „marcelizmu", jak nazywa ostatecznie to zjawisko Barthes. Owo splecenie w jednym przedmiotu i podmiotu. Trochę jakby Marcel chłopiec opowiadał po latach Proustowi pisarzowi swoje przypadki – najpierw z dzieciństwa, a potem kolejne. Przypadki, w których prawda i zmyślenie scalają się w opowieść, która staje się rekonstrukcją / refleksem owych przeszłości,  tego co może nazbyt naiwnie początkowo próbował zobaczyć „w patynie". Pewnie, że to może irytować i wielu irytuje. Owo odmienianie „ja" przez wszystkie czasy, tryby i przypadki może być wręcz nieznośne, ale zarazem pozostaje intrygujące i inspirujące.Długo był onieśmielony światem i to podwójnie: sobą w świecie i światem w sobie. Zdawał się nie dość dla niego doskonały, nie dość dobrze urodzony. Mimo wielkiej osobistej fortuny myślał o sobie jako niezbyt dobrze uposażonym. Odziedziczył sumę (w euro, w przybliżeniu – znacznym rzecz jasna) ponad 5 milionów, nie licząc nieruchomości i innych przyległości, które dawały mu odkapitałowy dochód około 15 tysięcy euro. Jasne, że można chcieć mieć więcej, ale jak widać, biedy nie było.

Fakt to ważny dla powstawania „W poszukiwaniu...", które mogło w spokoju karmić się same sobą i odrastać od siebie kolejnymi gałęziami i gałązkami. Wciąż zadziwiać musi to wewnętrzne bogactwo i swoista niepoliczalność tej osobowości, w odróżnieniu od – jak to przytoczyłem – dość starannie policzonych aktywów finansowych.

Jedzenie w siedmiotomowym cyklu Marcela Prousta pojawia się nader często, do tego bardzo precyzyjnie – potrawy są konkretne i wyszukane. Francuscy autorzy albumu/książki kulinarnej zatytułowanej „Proust. Kuchnia odnaleziona" ułożyli aż siedem kompletnych menu wyciągniętych z kart powieści. Istnieje zatem dokładna i nader bogata książka kucharska Marcela.

Oczywiście, że sam pisarz niczego gotować ani nie umiał, ani nie musiał. Od tego była służba, ale to nie przeczy temu, że miał jedzenia wielką świadomość i posługiwał się nią chętnie. Wykorzystam tę książkę, by wydobyć jak najbardziej kanoniczny przepis na magdalenkę, ale zarazem pozwolę sobie przytoczyć w całości pierwsze menu, z dzieciństwa, noszące w sobie nazwę od rodzinnego Combray. Składają się nań: szparagi, zapiekane jaja z kremem fresz, filet z barbu, zielony groszek po francusku, krem czekoladowy, brioszka.

Kolekcja rondli

Szparagi i groszek pojawiają się w opisie domowego obiadu w Combray, który przywołam, mając nadzieję, że powstanie już nowy przekład „W poszukiwaniu...", dokonany przez bardziej respektującego proustowską frazę tłumacza, niż skądinąd genialny, ale racjonalizatorski Boy-Żeleński, nieprzepadający za rozlewną i niepohamowaną frazą Prousta.

„W chwili gdy zaszedłem dowiedzieć się o menu, obiad był już rozpoczęty i Franciszka rozkazując siłom przyrody zamienionym w jej pomocnice – niby w feeriach, w których olbrzymy pełnią funkcję kucharzy – poruszała węgle, stawiała na parze kartofle, aby doszły, wykańczała na ogniu arcydzieła kulinarne zawczasu przygotowane w naczyniach – dziełach ceramisty, przebiegających skalę od wielkich kadzi, garnków, garnuszków i wanien na ryby aż do kamionek na dziczyznę, form na ciasto, garnuszków na śmietankę, przechodząc przez kompletną kolekcję rondli wszystkich wymiarów. Oglądałem na stole, gdzie dziewczyna łuskała groszek, ułożone szeregiem zielone kulki – niby do jakiejś gry; ale zachwyt mój wzmógł się wobec szparagów, nasyconych ultramaryną i różowością, a których pręt, delikatnie pocętkowany fioletem i lazurem, blednie nieznacznie w iryzacjach nie będących z ziemi, aż do stóp, jeszcze powalanych glebą w której tkwiły".

I choć od razu robi się bardzo przyjemnie, choć również po domowemu, to trzeba powiedzieć, że to najmniej wyszukane zestawienie ze wszystkich, które pojawią na następnych stronach tej literacko-kulinarno-obrazkowej antologii, która stawia przed oczy i ożywia nieco może nazbyt pomnikowego Prousta, który tak poza wszystkim, pomimo wyniszczającej astmy i innych jeszcze dolegliwości, umiał żyć i kochać się, z tym ostatnim łatwo nie było.

Choć nieodmiennie fascynowały go kobiety, to jednak miłość, i to tę fizyczną, odnajdował u mężczyzn. W powieści to bardziej pomieszane, bo owszem, matka jest matką, ale te inne postępujące na stronach powieści niewiasty często były odmienionymi na powieściowe potrzeby młodzieńcami, bo jednak to nie był jeszcze czas na proste wyznania o seksualnych preferencjach. Podobnie uczynił i Iwaszkiewicz, pisząc „Panny z Wilka" zamiast paniczów czy właściwie „Chłopców z Wilka".

W naparze kwiatu lipowego

A swoją drogą, czy komuś uda się filmowo zbliżyć do Proustowskiego świata? Volkerowi Schlendorffowi („Miłość Swanna" z 1983 r. na motywach „W poszukiwaniu...") to się nie powiodło. Wielki żal, że Luchino Visconti nie sfinalizował swego pomysłu na tę ekranizację. Miała powstać po „Śmierci w Wenecji", ale wtedy umysł reżysera pochłonęła postać króla Ludwika II Bawarskiego.

Oglądając filmowe obrazy Viscontiego, w szczególności zaś „Lamparta", można było mieć pewność, że powstałoby dzieło niezwykłe, może nawet dorównujące literackiemu pierwowzorowi. Proust towarzyszył zawsze filmowcowi już od 1922 roku. Egzemplarz powieści wraz ze „Śmiercią w Wenecji" i „Fałszerzami" zawsze miał przy sobie.

Niezwykłość magdalenki nie brała się z dość skromnego smaku ciasteczka, ale z siły wspomnień pisarza związanych z jego rodzinnym domem. W nas smak magdalenki, nawet najdoskonalszej, nie wywoła tej fali przypomnień i skojarzeń – z czasem, miejscem, ludźmi, które wywoływały w pisarzu, nie mieliśmy tych samych doświadczeń. Może raczej powinniśmy sięgnąć po babcine faworki, takich jak robiła moja babcia Jasia, nie zrobił już nikt nigdy, albo ciocine strucle czy matczyną kruszonkę. Ale pewnie każdy coś będzie miał do dodania w tej sprawie, jednak już chyba nikt nigdy nie będzie umiał tak o tym niezrównanie napisać jak Proust.

Sięgnijmy zatem po jego słowa niemalże z samego początku cyklu, przez który przebrnęło wielu, by tylko niewielu udało się dotrzeć aż na sam koniec urwanej, choć i tak siedmiotomowej epopei. „I nagle wspomnienie zjawiło mi się. Ten smak to była magdalenka cioci Leonii. W niedzielę rano w Combray (ponieważ tego dnia nie wychodziłem przed godziną mszy), kiedy szedłem do pokoju cioci Leonii powiedzieć jej dzień dobry, dawała mi kawałek ciasta zmoczywszy je w herbacie lub w naparze kwiatu lipowego. Widok magdalenki nie przypominał mi nic, nim ją skosztowałem...".

Potem pada jeszcze zdanie podobnej proustowskiej długości, którego już nie zacytuję, mimo że bardzo by się przydało, bo mówi o znikomej kropelce dźwigającej niestrudzenie olbrzymią budowlę wspomnień.

Nie przeciągając cytatów, pospiesznie podaję przepis z zastrzeżeniem, że może ich być wiele i mogą się nawet bardzo między sobą różnić. Magdalenki to proste i szybkie ciasteczka, które powinno się piec w niedużych muszelkowatych foremkach, ale jeśli ich brak, co mogę sobie łatwo wyobrazić, bo i ja ich nie miałem bardzo długo, to z powodzeniem zastąpią je takie, jakie są, czyli choćby popularne babeczkowe.

Magdalenki Prousta w liczbie 12 sztuk

10 dag masła + nieco do wysmarowania foremek

10 dag mąki

12 dag cukru pudru + łyżeczka miodu, żeby być bliżej czasów pisarza

2 jajka

szczypta soli

ewentualnie nieco otartej skórki cytrynowej

i łyżeczka proszku do pieczenia, ale w czasach pisarza się go nie dawało

– na małym ogniu rozpuścić masło

– pomieszać w misce cukier z jajkami i solą

– po ok. 5 minutach ucierania dosypać przesianą mąkę, a potem masło

– wymieszać wszystko i zostawić na godzinę w lodówce

– w tym czasie nastawić piekarnik na 220 st. C

– foremki wypełnić w 2/3 ciastem

– wstawić do pieca na 5 min

– potem obniżyć do 200 st. C i piec przez następne 10 min

– zostawić do ostygnięcia w otwartym piecyku

Podawać jako dodatek do owocowych sałatek i lodów albo wspomnień. Najlepsze są w dniu upieczenia, a potem moczone, pewnie najstosowniej w naparze lipowego kwiatu. Aha, te robione z dodatkiem oleju, jogurtu, a bez masła z Proustem niewiele mają wspólnego, więc lepiej ich nie próbować.

Autor jest historykiem i krytykiem sztuki, kuratorem, redaktorem naczelnym miesięcznika „Art & Business" i fanatykiem gotowania. Na stronie www.dwutygodnik.com zamieszcza teksty z cyklu "Literatura od kuchni". Wydawnictwo W.A.B. wkrótce opublikuje ich wybór.

„W poszukiwaniu straconego czasu" to także poszukiwanie minionych smaków i zapachów, nieodzownych elementów tworzących wspomnienia, dla których kuchnia staje się bezcennym wehikułem. Proust to przypadek wyjątkowy, bo próbuje on w swoim pisarstwie dokonać całkowitej rekonstrukcji odeszłego świata. Jeśli rekonstrukcja ta ma być pełna, to musi być w niej miejsce także na jedzenie. Jeśli na dodatek nie chodzi tu o ziemniaki wieśniaków, ryby rybaków czy karbinadle górników, ale o wykwintne potrawy podawane na paryskich i nie tylko salonach, to jest czemu poświęcić uwagę.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Plus Minus
Pegeerowska norma