Wszystkie porażki Apple'a

Każdy produkt ze znaczkiem jabłuszka z założenia musi być najlepszy. A przynajmniej wyjątkowy. Ale – choć trudno w to uwierzyć – nawet Apple robi błędy. Oto pomysły, które się nie sprawdziły.

Publikacja: 10.04.2015 02:36

Apple Watch jeszcze nie wszedł do sprzedaży, a już jest hitem

Foto: Plus Minus

Powiedzieć, że Apple jest firmą wyjątkową, to jak stwierdzić, że Leo Messi dobrze gra w piłkę. Niby prawda, ale całej rzeczywistości nie oddaje.

Apple jest najwyżej wycenianą firmą świata (obecnie ok. 730 mld dolarów) i analitycy się zastanawiają, nie czy, ale kiedy jej wartość przekroczy bilion dolarów. Powszechnie uważana jest za najbardziej innowacyjną – w końcu dała światu pierwszy domowy komputer z graficznym interfejsem użytkownika, pierwszy tablet i pierwszy rzeczywiście użyteczny telefon komórkowy z dotykowym ekranem. Jej współzałożyciel i szef, nieżyjący już Steve Jobs, uznawany był za geniusza techniki, designu i marketingu. Obecny prezes Tim Cook znalazł się na pierwszym miejscu listy największych światowych liderów „Fortune", wyprzedzając m.in. Mario Draghiego, prezesa Europejskiego Banku Centralnego, przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinpinga oraz papieża Franciszka. Cook ogłosił właśnie, że zamierza cały swój majątek (obecnie ok. 800 mln dolarów) przekazać na cele charytatywne.

Czy można nie kochać jabłuszka? Nie można – klienci głosują nogami, i to w najbardziej dosłownym znaczeniu. Apple od lat ma status marki kultowej, co w największym skrócie oznacza, że cokolwiek by wyprodukował, i tak ustawią się po to kolejki.

Pole zniekształcenia rzeczywistości

Tak działa magia Apple. Złośliwi tę magię określają mianem pola zniekształcenia rzeczywistości – termin ten ukuł zresztą specjalista Apple od oprogramowania Guy Tribble, bliski współpracownik Jobsa. Pole to sprawia, że przeciętne, a często wręcz ustępujące konkurencji urządzenia ze znakiem jabłuszka stają się w oczach klientów wyjątkowe i godne pożądania. Apple po prostu nie może się pomylić. I sprzeda wszystko.

Na przykład elektroniczny złoty zegarek z chińskimi podzespołami za... 17 tys. dolarów. Tak – od piątku w wybranych krajach można zamawiać najnowszy produkt firmy – Apple Watch, inteligentny zegarek łączący się ze smartfonem (oczywiście tylko Apple). Od czasów iPhone'a i iPada to pierwsza próba firmy wkroczenia na zupełnie nowy teren. I pierwszy naprawdę nowy produkt od chwili, gdy stery Apple'a objął Tim Cook.

Ceny w USA zaczynają się od 349 dolarów (konkurencyjne zegarki kosztują ok. 200 dolarów). A kończą na wspomnianych 17 tys. dolarów za wersję pokrytą 18-karatowym złotem.

Choć użyteczność takich gadżetów jest dość dyskusyjna, analitycy rynku nie mają wątpliwości, że Apple Watch będzie sprzedawał się rewelacyjnie. Specjaliści Morgan Stanley obliczają, że w ciągu roku Apple zarobi na zegarkach 17,5 mld dolarów. Pierwszy tablet, rewolucyjny iPad zarobił „tylko" 12 mld. – Firma sprzeda od 30 do 40 mln zegarków w ciągu pierwszych 12 miesięcy od premiery – zapowiada Katy Huberty z Morgan Stanley. Jej zdaniem sprzedaż może przekroczyć „najbardziej szalone" prognozy. Choć jednocześnie analitycy firmy IDC przewidują, że sprzedaż urządzeń typu wearable (a smartwatche należą do tej kategorii) generalnie w tym roku zawiedzie oczekiwania producentów. Z chłodnym przyjęciem rynku spotkały się już zegarki Samsunga, LG, Sony i Motoroli.

W przypadku Apple może być inaczej – zadziała magia jabłka. Ale nawet Apple nie ma immunitetu na rynkowe porażki. Dowody? Jest ich aż za wiele.

Straszne lata 90.

Weźmy protoplastę tabletów i smartfonów – Newtona. To miała być odpowiedź firmy na popularność palmtopów, czyli cyfrowych notatników-asystentów. Takie urządzenia wyposażone w małe ekraniki i jeszcze mniejsze klawiaturki sprzedawał z sukcesami Psion, a w wersji z rysikiem – Palm. Newton (oficjalna nazwa to MessagePad) został zaprezentowany przez ówczesnego szefa Apple Johna Sculleya w 1992 roku. Do sprzedaży trafił rok później. Kosztował 900 dolarów, co (jak na urządzenia pracujące kilka godzin na bateriach) wydawało się sumą niebotycznie wysoką. Ale gadżet Apple potrafił (a przynajmniej przekonywano, że potrafił) rozpoznawać odręczne pismo wprowadzane rysikiem na ekranie i zamieniać to w tekstowe notatki, przypomnienia o spotkaniach itp. Zanim klienci się zorientowali, że rozpoznawanie odręcznego pisma działa tylko w „polu zniekształconej rzeczywistości", Apple sprzedał 50 tys. MessagePadów.

Ale szczęście nie trwało długo. Po dwóch latach linię tych produktów wycofano ze sprzedaży, a powracający do firmy Steve Jobs zlikwidował ten dział jedną ze swoich pierwszych decyzji.

Próba wejścia na nowy rynek tym razem się nie powiodła, choć bez Newtona nie byłoby wiele lat później iPhone'a i iPada.

Newton podzielił los innego produktu, o którym Apple pewnie wolałby zapomnieć, cyfrowego aparatu fotograficznego QuickTake. Do sprzedaży wszedł w 1994 roku (za 750 dolarów), a Apple uznał, że jest to pierwszy aparat tego typu na rynku i rewolucja w fotografii. W rzeczywistości dla Apple robił go Kodak, a na rynku wcześniej pojawiły się urządzenia Fuji czy Logitecha. QuickTake mógł zrobić osiem zdjęć o rozdzielczości 640 na 480 punktów, których nie można było zresztą obejrzeć, bo aparat nie miał wyświetlacza. Dopiero w jednym z kolejnych modeli (zrobiła go firma Fuji) pojawił się podgląd wykonanych ujęć. Podobnie jak Newton cyfrówka Apple po cichu zniknęła z rynku. Ostatni model został wycofany w 1997 roku, kilka miesięcy po premierze.

Połowa lat 90. ubiegłego wieku to generalnie nie był dobry okres dla Apple. W 1994 roku szefowie firmy postanowili wypuścić... konsolę gier. Urządzenie o nazwie Apple Pippin przygotowano wspólnie z japońską Bandai. Konsola miała nawet modem, dzięki któremu użytkownicy mogli przeglądać zawartość raczkującego jeszcze wtedy Internetu. Tyle że użytkownicy chcieli konsoli nie do Internetu, tylko do gier, a tych było ok. 20. Apple z ceną na poziomie 600 dolarów sromotnie przegrał z Segą i Sony, a nawet z pecetami zbudowanymi do gier. Pippina próbowano sprzedawać przez dwa lata. Teraz jest gratką dla kolekcjonerów.

Niewiele osób pamięta też próbę stworzenia przez Apple czegoś w rodzaju Facebooka – choć oczywiście wtedy o portalach społecznościowych nikt nie myślał w ten sposób co dziś. Taką usługą miał być cyfrowy świat – eWorld – uruchomiony w 1994 roku. Łączył pocztę e-mail, wiadomości oraz ogłoszenia – usługi przedstawiane były na ekranie jako budynki, do których użytkownik mógł wejść, klikając w nie myszą. Oprogramowanie eWorld, dostarczane na dwóch dyskietkach, wymagało opłacenia miesięcznego abonamentu w wysokości 8,95 dolara miesięcznie oraz dopłat za częste korzystanie z oferowanych w e-świecie usług. Drogo? Ta strategia miała sprawić, że system nie zostanie przeciążony, a użytkowników będzie wprawdzie niewielu, za to zamożnych. Powiodła się w 100 procentach. Rok po uruchomieniu eWorld miał 115 tys. użytkowników. Konkurencyjna America Online – 3,5 mln. Apple poddał się rok później, zachęcając użytkowników zamykanego eWorld, żeby przeszli do konkurencji.

Co to jest Ping

To historia – powie ktoś. „Nowy" Apple od czasów iPhone'a takich błędów już na koncie nie ma. Idealnie naoliwiona marketingowa maszyna z Cupertino najpierw buduje potrzeby klientów, a później sama je spełnia. – Ludzie sami nie wiedzą czego chcą, dopóki im tego nie pokażesz – mówił o filozofii Apple Steve Jobs.

No i Apple pokazywał. Na przykład iPoda Photo, czyli odtwarzacz muzyczny mogący wyświetlać zdjęcia (w 2004 roku). Wytrwał osiem miesięcy. Kolejny był iPod Hi-Fi, czyli głośnik w stacji dokującej do przenośnego odtwarzacza muzyki. Ważył kilka kilogramów, kosztował 350 dolarów i grał... No powiedzmy, że do Hi-Fi było daleko. Wytrzymał na rynku rok.

Apple TV – przystawka do telewizora, która miała uwolnić domy od kablówek – nie zdobyła nawet niewielkiej części grona użytkowników, jakim mogą cieszyć się konkurencyjne rozwiązania. Sam Jobs, gdy się zorientował, że wejście na telewizyjny rynek nie bardzo się udało, mówił o tym pomyśle jako o „hobby". Opór przed Apple TV wynikał po części z tego, że wytwórnie filmowe i stacje telewizyjne nie chciały podzielić losu wytwórni muzycznych zmiażdżonych przez cyfrową dystrybucję muzyki w sklepie Apple iTunes. Po latach bezskutecznych prób upowszechnienia urządzenia marketing Apple odniósł jednak pewien sukces – użytkownicy gadżetu mogą obejrzeć nowe odcinki serialu HBO „Gra o tron".

Do porażki musieli się za to przyznać twórcy muzycznej sieci społecznościowej, czyli Ping. Usługę Apple uruchomił w 2010 roku – i ... większość o niej nie słyszała. Ping miał pozwalać na dzielenie się informacjami o odtwarzanych utworach, obserwowanie ulubionych wykonawców, śledzenie miejsc i dat koncertów. Po półtora roku zdecydowano o zamknięciu sieci, zamiast niej wprowadzono w to miejsce integrację z Facebookiem i Twitterem. A Ping – wraz z również nieudaną próbą stworzenia sieci społecznościowej Google Buzz – uznany został za największą technologiczną wpadkę 2010 roku.

Można przypomnieć jeszcze okrągłą myszkę niepasującą do ręki, pełne błędów mapy w iPhone'ach czy nowego MacBooka z tylko jednym złączem. Ale w końcu Messi też czasem nie trafia.

Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne