W piątkowe popołudnie przed wyborami, gdy wracałem do domu ze spotkania z pięcioma ambasadorami zaprzyjaźnionych państw, którym starałem się wytłumaczyć osie podziałów i tematy polityczne kampanii, po raz pierwszy miałem przeczucie, że coś jest nie tak. Jechałem rowerem przez most Południowy i patrzyłem na Wisłę, na jej brzegi, które na wyścigi chciały się zazielenić, jakby próbowały jak najszybciej przyswoić trochę światła słonecznego, zamienić je na energię do życia, na tkankę ożywioną. Dwugodzinna dyskusja, którą chwilę wcześniej prowadziłem, była zupełnie wyabstrahowana od tego, na co właśnie patrzyłem. A właściwie od tego, co ten widok symbolizował.