Trup jedzie na bal”. Tak zatytułował swój wiersz któregoś mroźnego dnia stycznia 1843 roku Seba Smith, zainspirowany wydarzeniami opisanymi na łamach „The New York Observer”. Otóż pewna młoda dama, której poeta nadał imię Charlotte, wybierała się otwartymi saniami na bal noworoczny. Miała na sobie szalenie modną, jedwabną, lecz, niestety, przewiewną suknię, której za nic nie chciała okryć pledem mimo próśb zatroskanych rodziców. Jechała wszak z kawalerem, którego chciała olśnić strojem i dekoltem. Mróz był siarczysty, a sanie pędziły po śniegu. Nie zajechali daleko, a lekkomyślne dziewczę już trzęsło się z zimna, pragnąc jednak uniknąć blamażu, utrzymywało, że jest mu całkiem ciepło. Spóźnić się na pierwszy taniec – ależ wstyd! Zajechawszy na miejsce, młodzieniec zeskoczył z sań i wyciągnął dłoń ku dziewczynie. Piękna Charlotte nie odpowiedziała. Była martwa, martwa jak kamień, sztywna i blada. Była trupem, który jechał na bal.