Pani Krysiu, pani posprząta to biurko. Papiery? Pod blat proszę. Długopisy i ołówki do przegródek. A krzyż? Kurczę, nie wiem, w sumie nigdy tu nie stał. To już proszę coś wymyślić. Nie jest duży, nie powinno być problemu”. Taki mniej więcej lub dość podobny dialog musiał się odbyć kilka dni temu w czeskiej Pradze, gdzie miały miejsce obrady „etapu kontynentalnego” synodu o synodalności. Zgromadzeni na nim biskupi zamiast przy ołtarzu w kościele postanowili odprawić mszę przy konferencyjnym stole, w hotelu. „Codzienne przewożenie uczestników do kościołów byłoby dużym utrudnieniem i zajmowałoby za dużo czasu. Nie mówiąc już o tym, że temperatura w kościołach była tak niska, że można było się łatwo rozchorować. Zaważyły więc względy praktyczne” – stwierdził jeden z organizatorów wydarzenia, podczas którego opracowywano dokument pod tytułem „Rozszerz przestrzeń twego namiotu”.
Czytaj więcej
„The Chosen” przedarło się do masowej wyobraźni za cenę straszliwej banalizacji. Pokazania Chrystusa jako faceta, który prędzej wejdzie w rolę wymarzonego zięcia niż Zbawiciela Świata.
I nie chodzi już nawet o stosunek do samej liturgii jako zbędnego punktu dnia, który nie powinien zajmować zbyt wiele czasu, a już na pewno nie powinien grozić czymś tak przerażającym jak nabawienie się kataru w zimnym kościele. Do tego wszystkiego, zwłaszcza w ostatnich latach, zdążyliśmy się już wszyscy przyzwyczaić. Najciekawsze jest zestawienie tego ponurego cyrku z wezwaniem do poszerzenia „przestrzeni namiotu”, co – jak się domyślam, bo za eklezjalną poezją przestaję już powoli nadążać – ma się odnosić do Kościoła. Być wyrazem jego większej inkluzywności, wychodzenia na opłotki i marginesy, otwierania się na każdą możliwą mniejszość, przytulenia do matczynej piersi zabłąkanych owiec i tak dalej, i tym podobne. Słowem – wypracowania formuły jakiejś radykalnej powszechności. Nic przecież bardziej nie leży na sercu obecnemu kierownictwu Watykanu.
I nie chodzi już nawet o stosunek do samej liturgii jako zbędnego punktu dnia, który nie powinien zajmować zbyt wiele czasu, a już na pewno nie powinien grozić czymś tak przerażającym jak nabawienie się kataru w zimnym kościele.
Tymczasem msze w praskim hotelu, być może lepiej niż cokolwiek innego, pokazują, dlaczego ten projekt jest od początku skazany na porażkę. Dlaczego Kościół tak sromotnie przegrywa „grę o powszechność”. A namiot, zamiast się poszerzać, fruwa po pustkowiach, porwany przez wiatr historii. Dlaczego świat ucieka Kościołowi tym szybciej, im bardziej zawzięcie ten próbuje go dogonić. Wszystko zaczęło się w momencie, w którym przyjął fałszywe kryterium powszechności. Wyrażanej przez liczbę, masę, statystykę. „Powszechny” to w tym rozumieniu „taki, w którym zmieści się jak najwięcej”, „odpowiednio szeroki”. Tymczasem jedynym dopuszczalnym i w ogóle możliwym w Kościele kryterium jego „globalności” jest właśnie liturgia. Msza, która jak pisał Joseph Ratzinger w „Duchu liturgii”, jest „wydarzeniem kosmicznym”. Wciągającym całość stworzenia, nie tylko ludzi, ale przyrodę, zwierzęta, planety i układy słoneczne do oddawania czci Bogu. Bo jeżeli istnieje w Kościele jakieś wezwanie do całości, to właśnie i wyłącznie w uwielbieniu.