Skończyło się nagle i boleśnie. Ledwie 15 lat po przejęciu władzy przez Hitlera, po dziesięciu latach nazistowskiego upodlenia, sześciu jednej z najkrwawszych w dziejach wojny Niemcy byli znów na kolanach. A nie była to ta sama poza co ćwierć wieku wcześniej.
Czytaj także:
Wersal nie złamał Niemiec. Był symbolicznym końcem cesarstwa, finałem imperialnej przygody kajzera. Ale Niemcy nie wychodziły z pierwszej wojny specjalnie zmasakrowane. Finał działań wojennych, doświadczenie rewolucji, powrót do domu milionów weteranów potęgowały frustrację i rozgoryczenie, które stały się pożywką dla populizmu. Stąd naprawdę blisko już było do potrzeby rewanżu za Wersal. Do kolejnej wojny.
I nagle rok 1945. Klęska totalna, upadlająca. Masakra całego pokolenia i substancji materialnej, na którą pracowało wiele pokoleń. Hamburg, Berlin i Drezno w gruzach. Śląsk, Pomorze i Prusy oderwane od germańskiej „macierzy". Na dodatek Sowieci, którzy – mszcząc się za wyjątkowe bestialstwo rodaków Goethego i Schillera na wschodzie – nie liczyli się z żadnymi względami humanitarnymi wobec Niemców.
Koenigsberg spalony do gołej ziemi. Hurtem gwałcone kobiety. Mężczyźni rozstrzeliwani bez mrugnięcia okiem. Nemmersdorf, gdzie tylko spojrzeć, i maszerujące na wschód kolumny w poszarpanych mundurach Wehrmachtu. Maszerujące, by nigdy nie wrócić. A potem Norymberga i komunistyczne Niemcy Wschodnie jako szczyt upodlenia narodu poetów i filozofów. Czy to nie wtedy rodziło się wzniosłe marzenie o wiecznej neutralności i kraju ludzkich aniołów? Marzenie Tomasza Manna i Brechta bardziej niż Adenauera, Erharda i Brandta, bo ci ostatni musieli sprzątać gruzy i zszywać skrawki państwowości.
Mann nigdy do Niemiec na stałe nie wrócił. Komunizujący Brecht wylądował w NRD, ale na zachód od Łaby rzeczywiście eksplodował złoty sen o pokoju. Czy to dojmujące poczucie winy, czy jeszcze głębszy kac po nazizmie, a może wytapetowana dolarami z planu Marshalla ścieżka ku dobrobytowi?