Reklama

Chrabota: Niemcy jednej i wielu utopii

To prawda, Niemcy oszalały, ale to szaleństwo trwało krótko.

Aktualizacja: 03.04.2016 14:54 Publikacja: 01.04.2016 03:14

Chrabota: Niemcy jednej i wielu utopii

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Skończyło się nagle i boleśnie. Ledwie 15 lat po przejęciu władzy przez Hitlera, po dziesięciu latach nazistowskiego upodlenia, sześciu jednej z najkrwawszych w dziejach wojny Niemcy byli znów na kolanach. A nie była to ta sama poza co ćwierć wieku wcześniej.

Czytaj także:

Wersal nie złamał Niemiec. Był symbolicznym końcem cesarstwa, finałem imperialnej przygody kajzera. Ale Niemcy nie wychodziły z pierwszej wojny specjalnie zmasakrowane. Finał działań wojennych, doświadczenie rewolucji, powrót do domu milionów weteranów potęgowały frustrację i rozgoryczenie, które stały się pożywką dla populizmu. Stąd naprawdę blisko już było do potrzeby rewanżu za Wersal. Do kolejnej wojny.

I nagle rok 1945. Klęska totalna, upadlająca. Masakra całego pokolenia i substancji materialnej, na którą pracowało wiele pokoleń. Hamburg, Berlin i Drezno w gruzach. Śląsk, Pomorze i Prusy oderwane od germańskiej „macierzy". Na dodatek Sowieci, którzy – mszcząc się za wyjątkowe bestialstwo rodaków Goethego i Schillera na wschodzie – nie liczyli się z żadnymi względami humanitarnymi wobec Niemców.

Koenigsberg spalony do gołej ziemi. Hurtem gwałcone kobiety. Mężczyźni rozstrzeliwani bez mrugnięcia okiem. Nemmersdorf, gdzie tylko spojrzeć, i maszerujące na wschód kolumny w poszarpanych mundurach Wehrmachtu. Maszerujące, by nigdy nie wrócić. A potem Norymberga i komunistyczne Niemcy Wschodnie jako szczyt upodlenia narodu poetów i filozofów. Czy to nie wtedy rodziło się wzniosłe marzenie o wiecznej neutralności i kraju ludzkich aniołów? Marzenie Tomasza Manna i Brechta bardziej niż Adenauera, Erharda i Brandta, bo ci ostatni musieli sprzątać gruzy i zszywać skrawki państwowości.

Mann nigdy do Niemiec na stałe nie wrócił. Komunizujący Brecht wylądował w NRD, ale na zachód od Łaby rzeczywiście eksplodował złoty sen o pokoju. Czy to dojmujące poczucie winy, czy jeszcze głębszy kac po nazizmie, a może wytapetowana dolarami z planu Marshalla ścieżka ku dobrobytowi?

Reklama
Reklama

Nie mam pojęcia, co uczyniło z Niemców najbardziej uważający i poprawny naród Europy. Poprawność zakodowana była w społecznym genotypie tak głęboko, że wszelkie wspomnienie o zbrodniczej przeszłości wydawało się bardziej niż niestosowne. Winy ojców? Bezdyskusyjne. Dług wobec świata? A jakże. Bezkrytyczny pacyfizm? Jakżeby inaczej.

Zarazem mgła poprawności politycznej była tak gęsta, że zupełnie spokojnie funkcjonowali w niej byli naziści, i trzeba było rewolty lat 60., by przywrócić im (i społeczeństwu) historyczną pamięć. Wróciła wraz z Baader Meinhof i lewicową rewolucją, ale Niemcy były już inne. Toczący się walec największej europejskiej gospodarki miażdżył po drodze wszystkich konkurentów.

Miałem okazję poznać ten dziwny kraj i mieszkających w nim dziwnych ludzi niedługo później, bo w drugiej połowie lat 80. nie z poziomu intelektualnych (czy studenckich) wyżyn, ale w roli zwykłego gastarbeitera. W istocie wielbili ciężką i odpowiedzialną pracę. Szanowali ludzi, którzy garnęli się do roboty, nie bacząc na to, czy są z przedmieść Ankary, Zagrzebia czy Krakowa. Mieli szacunek dla umiejętności, co wykorzystywałem bez skrupułów, rozmawiając z nimi (z braku dostatecznie dobrego niemieckiego) nienaganną angielszczyzną. Lokowało mnie to na górnej półce gastarbeiterów.

Nie byłem zatem „kombinującym" po swojemu polaczkiem, ale „Englischsprachiger Pole", kimś godnym postawienia piwa czy zafundowania wurstsalat, czyli wysmakowanej kompozycji z pociętej drobno mortadeli z dodatkiem ogórka, szczypiorku i świeżej cebuli. Jakież to było pyszne po całym dniu pracy! Unikali wyraźnego okazywania pogardy, choć z pewnością nie była im obca. O wojnie i hitleryzmie wzbraniali się choćby wspominać, czułem się więc wśród nich z moją wyniesioną z domu pretensją do hitleryzmu jak kat w domu wisielca.

Kompleks winy wobec obcych kazał im zbudować monstrualny system socjalny i choć powierzchowną, to jednak powszechną akceptację dla idei multi-kulti. Zdarzało mi się mieszkać w tych opętańczych dzielnicach uchodźców, gdzie każdy dostawał paczki z żywnością i 50 marek na fajki wraz z zakazem pracy i oddalenia się z miejsca zamieszkania.

Wierzyli w ten swój socjal jak wcześniej, w czasach Adolfa, w roboty publiczne. Część z nich wierzy do dziś i stąd te szeroko otwarte drzwi. Podatność na utopię? Wiara w hipostazy? A może tylko to z gruntu niemieckie podążanie za falą? Jeśli płynie w określonym kierunku, to jak się jej nie poddać? Zastanawiam się, czy właśnie dziś z Alternatywą dla Niemiec nie kończą się aby tamte czasy? Czy znów wypływa brunatna fala? I co było, co jest niemieckim szaleństwem? Ów brunatny korowód czy utopia multi-kulti?

Reklama
Reklama

Trochę się martwię, bo jest jeszcze coś, o czym nie wspomniałem. To drobny fakt, że zostawiłem tam wielu wiernych przyjaciół. Naprawdę dobrych ludzi, którzy pomogli mi się pozbierać w trudnych czasach. O takie Niemcy w dobie wyborczych sukcesów AfD boję się najbardziej.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Kino, które smakuje. Jak jedzenie na ekranie karmi zmysły i wyobraźnię
Plus Minus
Paul Cézanne w Prowansji: śladami mistrza nowoczesnego malarstwa
Plus Minus
„Piątka dla zwierząt” – ustawa, która wstrząsnęła PiS i wciąż dzieli polityków
Plus Minus
Syn Lwa Pandższiru: Talibowie to brutalna mniejszość
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Realizm Leona XIV
Reklama
Reklama