Propaganda do d… z głośnika zwanego nocnikiem

Obawialiśmy się, że ludzie dadzą się zastraszyć, ugną się pod terrorem. W miarę upływu czasu stało się jednak jasne, że pomimo zastosowania tak drastycznych środków władza nie ma szans na zwycięstwo. Andrzej Zarębski. Zapiski z internowania.

Aktualizacja: 23.03.2023 14:13 Publikacja: 11.11.2022 17:00

Osadzeni w obozie, zasmakowawszy widoku militarnej siły, jakiej użyli do internowania nas, słysząc p

Osadzeni w obozie, zasmakowawszy widoku militarnej siły, jakiej użyli do internowania nas, słysząc przez nocnik kolejne komunikaty o mobilizacji poszczególnych zakładów pracy i całych gałęzi gospodarkinie byliśmy pewni reakcji społeczeństwa. Na zdjęciu: rysunek obozu w Strzebielinku wykonany przez Tomasza Coftę, jednego z internowanych działaczy Solidarności, 1982 r.

Foto: Skan z archiwum strony strzebielinek.pl/eats news

W środę w wieku 65 lat zmarł Andrzej Zarębskim działacz opozycji demokratycznej z czasów PRL, współzałożyciel Niezależnego Zrzeszenia Studentów, były rzecznik rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego oraz były poseł na Sejm. Przypominamy fragment książki Andrzeja Zarębskiego „Między Grudniem a grudniem. Zapiski z internowania”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora, który ukazał się w "Plusie Minusie".

Rzecz oczywista, że najważniejsze były dla nas wieści z zewnątrz – te o naszych rodzinach i te o prawdziwej sytuacji w kraju oraz reakcjach świata (na wprowadzenie stanu wojennego – red.). Drugiego dnia pobytu założono nam w celi głośnik – nazwany zaraz nocnikiem ze względu na treść płynących z niego informacji.

Przez pierwsze dni nie mieliśmy prasy, nie było jeszcze odwiedzin, lekarze i klawisze unikali rozmów o tym, co dzieje się na zewnątrz obozu. Wiadomości radiowe były więc słuchane uważnie. Funkcjonował jedynie pierwszy program, a dzienniki nadawano w ciągu dnia co godzinę. Najwięcej wiadomości zawierały dzienniki o siódmej rano i wieczorne – o dziewiętnastej i dwudziestej pierwszej.

Tego ostatniego do świąt nie dało się słuchać, bo radiowęzeł kończył właśnie wtedy pracę. Dopiero od Wigilii przedłużono czas gaszenia światła do dwudziestej drugiej, do tej też godziny działał radiowęzeł. Pierwszego dziennika słuchało się jeszcze w łóżkach. Ja większość tych porannych wiadomości przesypiałem. Ci, którzy słuchali, gdy było coś ciekawego, od razu podnosili alarm albo później opowiadali wszystko szczegółowo. Tak było na przykład z oświadczeniem Urbana, które narobiło tyle szumu – puścili je tylko rano. Podobnie zrobili z informacją o emigracji polskiego ambasadora w Japonii, Zdzisława Rurarza (od lutego 1981 ambasador PRL w Japonii, akredytowany także na Filipinach; po ogłoszeniu stanu wojennego schronił się w ambasadzie w Tokio, prosząc o azyl polityczny; po przedostaniu się tej informacji do Polski został przewieziony wraz z rodziną do USA – red.).

Postępująca normalizacja

Dzienników radiowych stanu wojennego trzeba było się nauczyć słuchać. Szybko posiedliśmy tę umiejętność i dzięki temu mogliśmy z tego steku bzdur i kłamstw wyciągać informacje lub choćby sygnały o tym, jak jest naprawdę. Machina propagandowa zresztą generalnie dawała dupy. Sięgnięto do starych wzorów, odwołując się w zakresie środków i metod do dwóch okresów – pierwszej połowy lat 50. i gierkowskiej propagandy sukcesu. Mariaż obu dawał niekiedy groteskowe efekty.

Naczelnym motywem wiadomości stał się slogan o „postępującej normalizacji życia w kraju”, poparty przykładami województw, miast, gmin i zakładów, które kontynuują produkcję. Dysponowali ograniczonym zestawem tych przykładów: mówiono w kółko o województwie skierniewickim i płockim, o sprawnej komunikacji w Szczecinie, o ofiarnej pracy służby zdrowia w całym kraju. W jakimś miasteczku panuje spokój, w jakimś wydziale jakiegoś zakładu trwa produkcja, podniósł się skup buraków w gminie X – takie wiadomości wzbudzały co najwyżej śmiech.

Od początku konsekwentnie nie mówiono ani słowa o Trójmieście. Było więc jasne, że stocznie stanęły, że w Gdańsku panuje ferment. Dopiero 18 grudnia – po pięciu dniach – podali, że były zamieszki, że jest wielu rannych i poturbowanych. Sytuacja jednak – ależ oczywiście! – „się normalizuje”. To z kolei, w połączeniu z informacją o wstrzymaniu pracy stoczni – najpierw do „24 włącznie” (czyli tak naprawdę do 27 grudnia), potem do 3 stycznia – oznaczało, że „nasi górą”, opór jest tak duży, że żadna tam mobilizacja, żaden terror nie zmusi ludzi do podjęcia pracy.

Laski Diffusion/East News (2)

Podobnie było ze Śląskiem. W poniedziałek ani we wtorek nie mówili nic. Potem zaczęli wymieniać przykłady normalnej pracy jakichś pojedynczych zakładów i tradycyjnie trąbić o uspokajaniu się sytuacji. Oznaczało to znów, że coś się dzieje. Znając mentalność górników i ich zradykalizowane w ostatnim czasie nastroje, mogliśmy z dużym prawdopodobieństwem domniemywać, że kopalnie strajkują.

Stan wojenny psu na budę

Słuchane regularnie dzienniki jeden po drugim ujawniały wiele z tego, co władza za wszelką cenę starała się ukryć. Stosowano równolegle taktykę przemilczeń i wierutnych kłamstw. „Sypali się” jednak niemal codziennie. Dobrym przykładem jest tu Huta Katowice. Któregoś dnia rano podali, że niektóre jej wydziały przerwały produkcję i że jest to trzecie ognisko strajkowe na Śląsku obok kopalni Piast i Ziemowit. Potem informację tę „wcięło”, po prostu przepadła – nie pojawiła się w żadnym kolejnym dzienniku w tym dniu. Na drugi dzień podano, że huta pracuje normalnie. W czasie świąt natomiast poinformowano, że trwają przygotowania do podjęcia normalnej produkcji niektórych wydziałów Huty Katowice od poniedziałku 27 grudnia.

Przez wiele dni nie mówiono nic o Wrocławiu, co sugerowało, że duża część tamtejszych zakładów również strajkuje.

Prawdziwe informacje pojawiały się mimochodem, wychodziły na jaw przy okazji sprzeczności w kłamstwach. Kiedy na przykład podano, że decyzją ministra spraw wewnętrznych w niektórych – nielicznych – województwach zniesiono godzinę milicyjną, w innych skrócono czas jej trwania, w pozostałych utrzymano dotychczasowy, w gdańskim z kolei nawet ją wydłużono o dwie godziny, to była to precyzyjna wiadomość, gdzie opór społeczeństwa jest największy, czyli gdzie cały ten pieprzony stan wojenny psu na budę się zdał.

Z początku nie byliśmy pewni reakcji społeczeństwa. Osadzeni w obozie, zasmakowawszy widoku militarnej siły, jakiej użyli do internowania nas, słysząc przez nocnik kolejne komunikaty o mobilizacji poszczególnych zakładów pracy i całych gałęzi gospodarki, a także informacje o procesach działaczy, którzy usiłowali wszczynać różne akcje protestacyjne, obawialiśmy się, że ludzie dadzą się zastraszyć, ugną się pod terrorem. W miarę upływu czasu stało się jednak jasne, że pomimo zastosowania tak drastycznych środków władza nie ma szans na zwycięstwo. O ile udawało jej się – być może nawet skutecznie – uniemożliwiać rozprzestrzenianie się akcji strajkowej, o tyle była bezradna wobec biernego oporu. Żadne czołgi, żadne karabiny nie zmuszą nigdy Polaków do dobrej roboty – chociaż tyle powinni już wiedzieć ci, którzy podjęli decyzję o proklamowaniu tego obłędnego stanu wojennego.

Straty gospodarcze przestały się liczyć

Wrozmowach przypominaliśmy sobie, jak to w sierpniu ’80 roku każdy dziennik TV podawał przerażające dane: ile kosztuje jednodniowy przestój pracy stoczni, ile to dewiz straconych dla kraju, ile strat dla każdego obywatela. Teraz zaś bez zmrużenia oka podjęto decyzję o zawieszeniu pracy stoczni trójmiejskich na okres kilkunastu dni, by, jak głosił komunikat ministra resortu, „przygotować odpowiedni front robót”. Najwyraźniej straty gospodarcze przestały się liczyć.

I tak chyba rzeczywiście było. W kraju doszło do politycznego zamachu stanu, chodziło więc o utrzymanie systemowego status quo. Naród płacił za to wielką cenę rozregulowania wszystkich mechanizmów gospodarki, wcześniej przecież i tak mocno popierniczonych.

Laski Diffusion

Czwartego dnia stanu wojennego ogłoszono komunikat, że godzina milicyjna nie obowiązuje członków PZPR, którzy, za okazaniem partyjnej legitymacji, mogą wieczorami swobodnie poruszać się po mieście. Kolejnym dowodem na to, że chodziło o odbudowę partii jako gwaranta pozostania Polski w orbicie moskiewskiej, była informacja, że w paru miastach, głównie na południu Polski, utworzono placówki z telefonami, w których dyżurowali partyjni funkcjonariusze świadczący „usługi dla ludności”. Nocnik donosił entuzjastycznie, że do tych placówek przychodzi wielu obywateli z różnymi sprawami, okazując w ten sposób swoje zaufanie dla PZPR i jej roli w życiu kraju. A co ci ludzie niby mieli, do cholery, robić, gdy ktoś zachorował, gdy trzeba było porozumieć się z kimś, a były wyłączone telefony, obowiązywał zakaz poruszania się po kraju i godzina milicyjna?! Właśnie takimi perfidnymi metodami partia „odbudowywała swój autorytet”. Słuchaliśmy tego co godzinę, zgrzytając zębami.

Wariat Spasowski

Jak już wspominałem, stylistyka nocnikowych komunikatów była niejednorodna. Najpełniej do arsenału języka stalinowskiego sięgnięto po ucieczce polskiego ambasadora w USA, Romualda Spasowskiego (ambasador PRL w Stanach Zjednoczonych, podobnie jak Zdzisław Rurarz, ambasador w Japonii, potępił stan wojenny i poprosił o azyl, przekazał Amerykanom różne informacje dotyczące szyfrowania i zabezpieczeń w polskiej ambasadzie – red.). Propaganda spłodziła wówczas tekst, którego słuchaliśmy ze śmiechem i zgrozą. Znać było, że decyzja Spasowskiego to wielki cios dla władz. W końcu takie stanowisko dostaje człowiek najbardziej „swój”, zaufany reżimu. Poza tym można było przypuszczać, że dysponował on szeregiem dokumentów i informacji, które kompromitowały nasze władze. Jest zresztą rzeczą prawdopodobną, że Spasowski przekazał te informacje Reaganowi, co mogło stać się jedną z decydujących przyczyn ogłoszenia amerykańskiego embarga gospodarczego wobec Polski.

Ze Spasowskiego zrobiono więc wariata, cierpiącego od dłuższego czasu na stany silnej depresji. Poinformowano, że został zdymisjonowany już trzy miesiące temu, ale odwoływał się od tej decyzji, chcąc czerpać nadal wielkie korzyści z racji zajmowanego stanowiska. Nazwano go dezerterem i sługusem imperializmu, podając jednocześnie, że w sprawie tej wszczęła postępowanie moralne prokuratura wojskowa (w październiku 1982 porzucenie placówki przez Romualda Spasowskiego zostało uznane przez Izbę Wojskową Sądu Najwyższego za zdradę, został on zaocznie skazany na karę śmierci, pozbawienie praw publicznych na zawsze oraz przepadek mienia. W 1985 Rada Państwa odebrała mu polskie obywatelstwo. Spasowski został uniewinniony dopiero w listopadzie 1990, a polskie obywatelstwo przywrócono mu w 1993 – red.).

Łagodniej odniesiono się do „decyzji” ambasadora w Japonii, która nastąpiła kilka dni po manewrze Spasowskiego.

Propaganda starej daty

Było jednak jasne, że są to potężne ciosy dla reżimu. Słuchając tych wiadomości, śmialiśmy się, że może to jednak epidemia w polskiej dyplomacji, która przecież była po wojnie miejscem zsyłki skompromitowanych prominentów i powszechnie nazywano ją śmietnikiem.

Język propagandy sukcesu stosowano mniej nachalnie, nasycając go jedynie w dużym stopniu militarną frazeologią, jak to w stanie wojennym zapewne być powinno. Służył on do opisu „postępującego procesu normalizacji sytuacji w kraju”.

Na pograniczu obu stylistyk – tej stalinowskiej i tej propagującej „sukcesy” władzy ludowej – leżała zaś nadawana między dziennikami muzyka. Była ona dla nas równie wkurzająca, co treść komunikatów. Do czasu ogłoszenia informacji o masakrze w kopalni Wujek – gdzie, jak podano, doszło do użycia broni przez tak zwane siły porządkowe, w wyniku czego śmierć poniosło siedmiu górników – w nocniku puszczano same skoczne, wesołe utwory, polskie i zagraniczne. Ta nocnikowa atmosfera dyskoteki zderzona z całym tragizmem sytuacji społeczeństwa poddanego militarnemu terrorowi i słuchana w więzieniu wywoływała upiorne wrażenie. Dopiero ta tragedia na Śląsku spowodowała, że zaczęto nadawać muzykę poważną, szybko jednak ewoluującą w stronę rytmów marszowych.

Środki propagandowe były starej daty. Szybko też – przynajmniej w naszej celi – zostały rozszyfrowane. Każde wyłapane kłamstwo, każda bzdura służyła pognębieniu tych, którzy te teksty pisali i wygłaszali, a także funkcjonariuszy partyjnych, którzy tym wszystkim kierowali.

Spiker mówił na przykład: „Wydobycie węgla wyniosło w dniu dzisiejszym p o n a d 535 tysięcy ton”. Słówko „ponad” było tu już czysto propagandowej proweniencji. Równie dokładne przecież byłoby sformułowanie, że wydobyto niespełna 536 tysięcy ton. Typowa dla tych dzienników pierwszych dwóch tygodni stanu wojennego była ich skąpość informacyjna. Zdarzały się nawet takie, które zawierały dwie informacje sensu stricto – reszta to była propagandowa papka.

W zielonych mundurach

Zdecydowanie „lepsza” była jednak telewizja wraz z jej zmilitaryzowanym dziennikiem. Na telewizję chodziliśmy celami – do końca roku nasza cela była dwukrotnie. Pierwszy raz pójść chcieli wszyscy oprócz mnie. Klawisz jednak powiedział, że przepisy nie pozwalają, by jedna osoba zostawała w celi. Ponieważ nikt nie chciał zostać, musiałem iść i dzięki temu obejrzałem dziennik. Jedynym sposobem, żeby zareagować na to, co oglądaliśmy, był śmiech. Śmialiśmy się więc, choć co rusz ktoś z nas rzucał jakieś sążniste przekleństwo. Według prezenterów w zielonych mundurach – bo w takich występowali w pierwszych dziennikach po ogłoszeniu stanu wojennego – sytuacja się normalizowała. Nie było jednak nawet migawek z ulic miast: wyłącznie wojsko i wojsko.

Po zakończeniu dziennika, waląc w drzwi świetlicy (a była to zwykła cela, tyle że bez łóżek), uzyskałem w końcu pozwolenie samotnego powrotu do naszej celi. Potem stało się jasne, że w czasie, gdy oglądaliśmy dziennik, przeprowadzono jej przeszukanie. Byliśmy jednak na tyle przewidujący, że wszystkie rzeczy „trefne” wzięliśmy ze sobą. Gdy po świętach Bożego Narodzenia ponownie przyszła nasza kolej na telewizyjny seans w świetlicy, chętnych było tylko trzech. Na szczęście więc trucizna telewizyjna omijała nas i nie miała wpływu ani na nasze samopoczucie, ani na zasób informacji.

Obok nocnika w pierwszych dwóch–trzech dniach ważnym źródłem informacji byliśmy sami dla siebie. Jeszcze wówczas dowożono nowych ludzi – do nas doszli między innymi Tadek (Tadeusz Bieregowski, sympatyk KSS „KOR” i członek NSZZ „Solidarność” w Polskich Liniach Oceanicznych, kolporter prasy bezdebitowej – red.) z PLO [Polskich Linii Oceanicznych] i Jurek (Jerzy Wolszczak, technik elektronik, przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w Gdańskim Przedsiębiorstwie Robót Telekomunikacyjnych – red.). Oni przynosili nowe wieści – to, co widzieli na własne oczy, i to, co usłyszeli w radiu. Ponieważ wzajemne kontakty były utrudnione, trwało kilka dni, zanim każdy z dwustu internowanych „wysprzedał” wszystkie swoje informacje. Ludzi brali o różnym czasie i z różnych miejsc: z Lęborka, Słupska, Torunia, Gdyni, Gdańska.

Fragment książki Andrzeja Zarębskiego „Między Grudniem a grudniem. Zapiski z internowania”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora

Śródtytuły pochodzą od redakcji

W środę w wieku 65 lat zmarł Andrzej Zarębskim działacz opozycji demokratycznej z czasów PRL, współzałożyciel Niezależnego Zrzeszenia Studentów, były rzecznik rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego oraz były poseł na Sejm. Przypominamy fragment książki Andrzeja Zarębskiego „Między Grudniem a grudniem. Zapiski z internowania”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora, który ukazał się w "Plusie Minusie".

Rzecz oczywista, że najważniejsze były dla nas wieści z zewnątrz – te o naszych rodzinach i te o prawdziwej sytuacji w kraju oraz reakcjach świata (na wprowadzenie stanu wojennego – red.). Drugiego dnia pobytu założono nam w celi głośnik – nazwany zaraz nocnikiem ze względu na treść płynących z niego informacji.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu