Żyję wśród cudów. Jakże jestem czasem ślepy, że tego nie widzę i nie czuję! W każdej chwili spotyka mnie cud, cud współzależności, cud powtarzalności, cud zrządzenia... przedmioty, ludzie i sytuacje w cudowny sposób przynależą do mnie, ale i ja sam według jakiegoś doskonałego porządku i systemu przynależę do wszystkiego. Cuda, wszystko jest cudem. Ale pośród tego ciągu cudów bywają chwile, w których – jak sądzę – Bóg opuszcza mnie, pozostawia mi prawo decyzji. To chwila mojej odpowiedzialności. Ta odpowiedzialność nadaje ludzkiemu życiu tragiczny sens.
Zachwycające, w jaki sposób Platon ukazuje tych dwóch zazdrosnych starych mędrców, Sokratesa i Protagorasa, jak się obwąchują, podejrzliwie i z zawiścią, jak się puszą, udając skromnisiów, jak pod pozorem poszukiwania prawdy Sokrates usiłuje dowieść przed całym światem, że nowy pisarz, który przybył do Aten, sofista Protagoras, wcale nie jest ani tak dobrym pisarzem, ani takim mędrcem, jak on, skromny i biedny Sokrates, który nic nie pisze i w ogóle nie jest mędrcem, a jeśli już nim choć trochę jest, to tylko dlatego, że wie, iż nic nie wie... Zachwycająca jest ta naiwna i przebiegła zawiść, ta sycona zawodową próżnością wieczna uraza. Nie, Sokrates i Protagoras nie mieszczą się w jednym czasie ani w Atenach, ani nigdzie na świecie. Z głęboką pokorą i tonem uniżenia Sokrates rozbija w proch sławę przybywającego konkurenta, dokładnie tak samo, jak dziś w kawiarni literackiej czy w okolicznościowym czasopiśmie współcześni pisarze, którzy obsmarowując się wzajemnie, deprecjonują nazwisko i sławę konkurenta. Świat zapewne zmienia się, może nawet literatura się zmienia, ale pisarze na pewno się nie zmieniają.
Od dwóch dni nie potrafię skupić się na czytaniu. Nie działa jakaś śrubka, napięcie atmosferyczne zwiastuje światu katastrofę, a przez to tajemniczy mechanizm, gdzieś w mózgu nie jest w stanie odbierać ani słów Platona, ani wiadomości z gazety. W ciągu tych dwóch dni czytam o historii i sam przeżywam historię: Anglicy wylądowali na Sycylii. Los kontynentu, na którym żyję, decyduje się w tych dniach na długi czas. Czytam, pracuję, żyję według planu dnia najlepiej jak potrafię, niczym szaleniec, który wierzy w swoją manię nawet wtedy, gdy trzęsienie ziemi burzy wokół niego świat. Lecz jestem przekonany, że rację ma ten szaleniec we mnie i w każdym człowieku, który w tych dniach przykładnie wykonuje swoje obowiązki, sumiennie wypełnia powierzone mu zadania. Los Sycylii, los Europy, atak Anglików, wszystko to przeminie. Myśl i praca pozostaną. Wyłączam radio, które podaje, że oddziały angielskie zajęły Syrakuzy, i powracam do biurka, do Platona i do pracy. Wszystko to ani nie stanowi ucieczki, ani nie jest pozą. Byłoby sztuczne, gdybym się teraz cieszył, że Sycylia czy Vámosgyörk zostały zajęte przez tych czy tamtych. To jest rzecz świata. A moją rzeczą jest łączyć ze sobą pojęcia za pomocą podmiotu i orzeczenia – i czynić to nawet wtedy, albo wręcz szczególnie wtedy, kiedy wali się świat.
Kiedy choroba odsunęła wszystko na nierealną odległość i czasami wydawało mi się, że już nigdy nie powróci to, co mnie bolało, obchodziło, niepokoiło, czego pragnąłem, z czego się cieszyłem, czego się bałem, kiedy byłem zdrowy – cały czas wiedziałem, że to poczucie jest tylko omamem choroby. Wiedziałem, że wraz z powrotem do zdrowia pojawią się znów wszystkie te pragnienia, manie i obawy, że życie z wielką siłą, nieuchronnie przywróci wszystkiemu prawdziwe proporcje. I tak się też stało... jednak nie całkiem. Wszystko wróciło, pragnienia, obawy, rozmaite trudne sytuacje, ale nie z taką samą siłą. Gdy mam podjąć decyzję, podejmuję ją spokojniej, bez obaw, gdy czegoś pragnę, pragnę już bez tej tragicznej żarłoczności i nie obrażam się, gdy moje pragnienie się nie spełnia. Pozostał jakiś dystans pomiędzy mną a światem. To dała mi choroba; to i jeszcze wiele innych rzeczy. Coraz pogodniej znoszone oddalanie się świata i coraz realniejszą bliskość Boga: to sens i dar starości.
Czy świat to sensualne doznanie, Pekin, Lizbona czy Raguza naprawdę ciągle mnie wzywają? Bo jeszcze słyszę ich wołanie, ale słyszę też inny głos, który też mnie przyzywa: głos domu, książek, pracy i Boga. Widać naprawdę się starzeję.
Gdy pisarz milczy z własnej woli – a więc nie z lenistwa czy bezradności, lecz z pełną świadomością, z zamiarem wychowawczym – wówczas jego milczenie niepokoi bardziej niż wszystko, co dotychczas powiedział. Przeżyłem dotąd czterdzieści trzy lata. A jeśli przyjdzie mi żyć jeszcze drugie tyle? I dożyję osiemdziesięciu sześciu lat? Czy więcej będę wiedział? Będę szczęśliwszy? Więcej będzie pewności w moich przypuszczeniach na temat Boga, ludzi, natury i świata nadprzyrodzonego? Nie sądzę. Zdobycie doświadczeń wymaga czasu, ale czas nie pogłębia doświadczeń poza pewien stopień poznania. Będę po prostu stary, ni mniej, ni więcej.