Nie ma sensu uciekać przed bombami

Moją rzeczą jest łączyć ze sobą pojęcia za pomocą podmiotu i orzeczenia – i czynić to nawet wtedy, albo wręcz szczególnie wtedy, kiedy wali się świat.

Publikacja: 30.06.2016 13:06

Sándor Márai, węgierski prozaik i poeta, pisał dziennik od 1943 r. do samobójczej śmierci w 1989 r.

Sándor Márai, węgierski prozaik i poeta, pisał dziennik od 1943 r. do samobójczej śmierci w 1989 r.

Foto: Leemage/East News

Pod koniec czwartego roku wojny, gdy w ciągu dwudziestu czterech godzin może zostać zniszczone miasto, w którym mieszkam, i zginąć wiele różnych rzeczy, do których jestem przywiązany, a w końcu mogę zginąć także ja sam, czuję taki spokój, jak rzadko dotąd w życiu. Jestem spokojny i niemal zadowolony; pracuję i robię tylko to, na co mam chęć; niczego nie chcę od świata, niczego mu nie zazdroszczę... Cieszę się z pięknej pogody, z talerzyka malin, z sensownego zdania w książce.

Pascal miał rację, człowiek jest potworem. Nie, Pascal nie miał racji, człowiek jest cudem. Ten stan napięcia nerwów, który nazywa się miłością, nie chce ani „dawać", ani „brać". To napięcie chce się po prostu wyładować; i nic więcej.

Wieczór na Górze Széchenyiego: po raz pierwszy od sześciu miesięcy pozwalam sobie na krótki spacer, od stacyjki kolejki zębatej do wieży widokowej, i odkrywam na nowo cudowność swobody chodzenia. Wieczór jest letni i wietrzny, wracam taksówką, podziwiam obojętne piękno świata, odczuwam wdzięczność i spokój. Świat dzieje się także we mnie, nie tylko w czasie i przestrzeni. Ja też jestem przestrzenią.

Mój pies jest chory, stary, ma astmę i powiększenie serca; smutny, szuka pocieszenia, nie je, znosi swój los i czeka na śmierć... W ciągu minionych jedenastu lat niewiele stworzeń stało mi się tak bliskich, jak ten biały pies. Jeśli muszę oddać go światu, z którego na chwilę wychylił się ku mnie, nie stanie się nic szczególnego; ja, człowiek, przeżywam świadomość straty; ale znosić ze zrozumieniem i spokojem tę świadomość, to niekończące się tracenie, beznadziejne odchodzenie wszystkiego, co jest dla nas ważne, wydaje mi się zadaniem ponad ludzkie siły.

Żyję wśród cudów

Platona dzieła wszystkie po węgiersku; wzruszające i wielkie osiągnięcie. Niewiele narodów – nawet te wielkie – może się pochwalić takim dokonaniem w latach wojny. W nocy czytam wygłoszoną przed sędziami mowę obrończą Sokratesa. Tłumaczenie gładkie, nie zauważa się go. Jakże jasne, czyste tchnienie w tych prostych zdaniach. I jaka odwieczna beznadziejność!

Żyję wśród cudów. Jakże jestem czasem ślepy, że tego nie widzę i nie czuję! W każdej chwili spotyka mnie cud, cud współzależności, cud powtarzalności, cud zrządzenia... przedmioty, ludzie i sytuacje w cudowny sposób przynależą do mnie, ale i ja sam według jakiegoś doskonałego porządku i systemu przynależę do wszystkiego. Cuda, wszystko jest cudem. Ale pośród tego ciągu cudów bywają chwile, w których – jak sądzę – Bóg opuszcza mnie, pozostawia mi prawo decyzji. To chwila mojej odpowiedzialności. Ta odpowiedzialność nadaje ludzkiemu życiu tragiczny sens.

Zachwycające, w jaki sposób Platon ukazuje tych dwóch zazdrosnych starych mędrców, Sokratesa i Protagorasa, jak się obwąchują, podejrzliwie i z zawiścią, jak się puszą, udając skromnisiów, jak pod pozorem poszukiwania prawdy Sokrates usiłuje dowieść przed całym światem, że nowy pisarz, który przybył do Aten, sofista Protagoras, wcale nie jest ani tak dobrym pisarzem, ani takim mędrcem, jak on, skromny i biedny Sokrates, który nic nie pisze i w ogóle nie jest mędrcem, a jeśli już nim choć trochę jest, to tylko dlatego, że wie, iż nic nie wie... Zachwycająca jest ta naiwna i przebiegła zawiść, ta sycona zawodową próżnością wieczna uraza. Nie, Sokrates i Protagoras nie mieszczą się w jednym czasie ani w Atenach, ani nigdzie na świecie. Z głęboką pokorą i tonem uniżenia Sokrates rozbija w proch sławę przybywającego konkurenta, dokładnie tak samo, jak dziś w kawiarni literackiej czy w okolicznościowym czasopiśmie współcześni pisarze, którzy obsmarowując się wzajemnie, deprecjonują nazwisko i sławę konkurenta. Świat zapewne zmienia się, może nawet literatura się zmienia, ale pisarze na pewno się nie zmieniają.

Od dwóch dni nie potrafię skupić się na czytaniu. Nie działa jakaś śrubka, napięcie atmosferyczne zwiastuje światu katastrofę, a przez to tajemniczy mechanizm, gdzieś w mózgu nie jest w stanie odbierać ani słów Platona, ani wiadomości z gazety. W ciągu tych dwóch dni czytam o historii i sam przeżywam historię: Anglicy wylądowali na Sycylii. Los kontynentu, na którym żyję, decyduje się w tych dniach na długi czas. Czytam, pracuję, żyję według planu dnia najlepiej jak potrafię, niczym szaleniec, który wierzy w swoją manię nawet wtedy, gdy trzęsienie ziemi burzy wokół niego świat. Lecz jestem przekonany, że rację ma ten szaleniec we mnie i w każdym człowieku, który w tych dniach przykładnie wykonuje swoje obowiązki, sumiennie wypełnia powierzone mu zadania. Los Sycylii, los Europy, atak Anglików, wszystko to przeminie. Myśl i praca pozostaną. Wyłączam radio, które podaje, że oddziały angielskie zajęły Syrakuzy, i powracam do biurka, do Platona i do pracy. Wszystko to ani nie stanowi ucieczki, ani nie jest pozą. Byłoby sztuczne, gdybym się teraz cieszył, że Sycylia czy Vámosgyörk zostały zajęte przez tych czy tamtych. To jest rzecz świata. A moją rzeczą jest łączyć ze sobą pojęcia za pomocą podmiotu i orzeczenia – i czynić to nawet wtedy, albo wręcz szczególnie wtedy, kiedy wali się świat.

Kiedy choroba odsunęła wszystko na nierealną odległość i czasami wydawało mi się, że już nigdy nie powróci to, co mnie bolało, obchodziło, niepokoiło, czego pragnąłem, z czego się cieszyłem, czego się bałem, kiedy byłem zdrowy – cały czas wiedziałem, że to poczucie jest tylko omamem choroby. Wiedziałem, że wraz z powrotem do zdrowia pojawią się znów wszystkie te pragnienia, manie i obawy, że życie z wielką siłą, nieuchronnie przywróci wszystkiemu prawdziwe proporcje. I tak się też stało... jednak nie całkiem. Wszystko wróciło, pragnienia, obawy, rozmaite trudne sytuacje, ale nie z taką samą siłą. Gdy mam podjąć decyzję, podejmuję ją spokojniej, bez obaw, gdy czegoś pragnę, pragnę już bez tej tragicznej żarłoczności i nie obrażam się, gdy moje pragnienie się nie spełnia. Pozostał jakiś dystans pomiędzy mną a światem. To dała mi choroba; to i jeszcze wiele innych rzeczy. Coraz pogodniej znoszone oddalanie się świata i coraz realniejszą bliskość Boga: to sens i dar starości.

Czy świat to sensualne doznanie, Pekin, Lizbona czy Raguza naprawdę ciągle mnie wzywają? Bo jeszcze słyszę ich wołanie, ale słyszę też inny głos, który też mnie przyzywa: głos domu, książek, pracy i Boga. Widać naprawdę się starzeję.

Gdy pisarz milczy z własnej woli – a więc nie z lenistwa czy bezradności, lecz z pełną świadomością, z zamiarem wychowawczym – wówczas jego milczenie niepokoi bardziej niż wszystko, co dotychczas powiedział. Przeżyłem dotąd czterdzieści trzy lata. A jeśli przyjdzie mi żyć jeszcze drugie tyle? I dożyję osiemdziesięciu sześciu lat? Czy więcej będę wiedział? Będę szczęśliwszy? Więcej będzie pewności w moich przypuszczeniach na temat Boga, ludzi, natury i świata nadprzyrodzonego? Nie sądzę. Zdobycie doświadczeń wymaga czasu, ale czas nie pogłębia doświadczeń poza pewien stopień poznania. Będę po prostu stary, ni mniej, ni więcej.

Wieczór z głupcem. To człowiek prawdziwie głupi i cokolwiek krwiożerczy. Jego głupota posiada patos i styl, z którego nigdy nie wypada. To człowiek oczytany, swoje doświadczenia relacjonuje z bezbłędną głupotą, jak wielki artysta, który nigdy nie myli tonu.

Kanikuła. Bombardowanie Rzymu. Anglicy, Włosi i Niemcy walczą na Sycylii w temperaturze 45 stopni. Na froncie rosyjskim ogólna ofensywa, trwa „największa bitwa pancerna w historii świata". Gorący wiatr, nawet wieczorem. Wszystko w punkcie wrzenia, i w naturze, i w ludzkim świecie.

Wiadomość o bombardowaniu Rzymu wstrząsnęła mną bardziej niż wszystko, o czym podczas tej wojny słyszałem i co przeżyłem, dotknęła mnie silniej i boleśniej niż dotychczasowe dwa bombardowania Budapesztu, które tu przetrwałem. W tych dniach zrozumiałem, że Rzym jest jedną z najważniejszych prywatnych spraw ludzkości.

To nieprawda, że nie można żyć bez miłości. Pragnienie może się przekształcić w człowieku w harmonię, bezcielesną medytację. Sokrates i Kefalos wiedzieli coś o tym. Eros jest naprawdę boski dopiero wówczas, kiedy jego namiętność kieruje się nie ku ciału, lecz ku istocie świata.

Co noc oczekujemy bombardowania; wojna z każdym dniem zbliża się do naszych stron; w mieszkaniach zdejmują wewnętrzne okna i chowają po piwnicach, bo nie ma szkła na szyby, ciągle wypadające z powodu podmuchów.

Czytam Platona i Goethego – „Państwo i powinowactwa z wyboru".

W Goethem zachwyca mnie teraz ten cudowny spokój, z jakim podchodzi do przedmiotu swoich rozważań; właściwie nie używa „chwytów gatunkowych", mówi tylko o tym, co najważniejsze, cicho, spokojnie, bezpośrednio, z boską pogodą ducha i konsekwencją, a zawsze dotykając głębi, lecz pozostając jednocześnie na powierzchni, ludzki i swobodny... Materiał, z którym się zmaga, topnieje mu w rękach, daje się ugniatać i formować, kształtować pod palcami. Rzadko kiedy artysta bywał w trakcie tych zmagań tak suwerenny jak on, może jeszcze tylko Leonardo da Vinci.

Po raz trzeci przerabiam niewielki liryczny szkic pt. „Chiny" i jest coraz gorszy. Już nigdy nie będzie tym, czym był w moim zamiarze. Do czegoś takiego potrzeba łaski.

Anglicy zajęli Palermo. Było to jedno z naszych ulubionych miejsc. Widzę oczami duszy, jak ukontentowany Montgomery wybiera sobie pokój w hotelu Pellegrino. Latem przyjeżdżali tu jego dziadkowie i rodzice. W tym roku i on przyjechał na Sycylię, wprawdzie czołgiem, ale przyjechał. To wspaniałe miasto: już nie Europa, jeszcze nie całkiem Afryka, uosobienie śródziemnomorskiego dostatku i rozmaitości, piękno dzikie, ale oswojone. Ostatni raz widziałem je w zapadającym zmroku z pokładu odpływającego statku. „C'est une belle ville, tout de meme!" – powiedział oparty o poręcz francuski kapitan statku, z takim samym uznaniem, z jakim handlarz win z Bordeaux rozprawiałby o nektarze z greckich mitów. Nieprawdopodobne miasto, stolica legend. Teraz dzieli los Warszawy.

Szkic „Chiny" przerobiłem po raz czwarty. Teraz już jest dobry. Upadł Mussolini i włoski system faszystowski. Tę wiadomość przekazuje mi po niemiecku nieznany głos o wpół do dwunastej w nocy; przez pomyłkę połączono go z moim mieszkaniem. Świat naprawdę jest mały: Mussolini ustąpił o jedenastej, a o wpół do dwunastej dowiedziałem się o tym we własnym mieszkaniu od jakiegoś obcego człowieka. Zachowałem fotografię Mussoliniego wykonaną podczas Marcia su Roma: w pasiastych spodniach, czarnej koszuli, białych kamaszach na nogach prowadzi tłum na Kwirynał. Wygląda jak wystrojony na niedzielę czeladnik, który wybierając się na święto strzeleckie, wkłada białe kamasze do pasiastych spodni. Później był już i kimś innym, i kimś więcej. Lecz przede wszystkim stał się praojcem owej sztucznej hodowli ludzkiej, która z narodu czyni maszynę do rozrodu, a potem dla swojego potomstwa szuka miejsca na świecie. Przystrzygł umysły, przyzwyczaił ludzi do osłanianej narodowym sztandarem ograniczoności.

Nie był okrutny, to prawda. Był porywczy i niecierpliwy, to także prawda. Budował drogi i szpitale... ale kto nie buduje dróg i szpitali, gdy rządzi państwem?

Świat drży teraz w posadach. Król, ten smutny karzełek, wyciągnął zardzewiałą szabelkę... ale to już nie pomoże ani dynastii sabaudzkiej, ani Włochom. I teren działań wojennych powoli zbliża się do nas.

Pragnienie śmierci jest we mnie tak codzienne, tak bardzo stało się powszednią treścią moich dni, jak w życiu młodych ludzi pragnienie szczęścia lub sukcesu.

Dziennik Józsefa Telekiego po francusku. Odwiedził Ludwika XV w Wersalu. „Król jest miernej postury i niebyt mądry" – pisze o potomku Króla Słońce. X. wrócił z Włoch. W dniu, w którym przepędzono Mussoliniego, X. przyjechał z żoną do Wenecji. Zatrzymali się w Danielli, nie wiedzieli o niczym. Rano wchodzi pokojowy i rozpromieniony powiada: – Fiesta!... – Jaka fiesta? – pytają. – Mussolini precz!... – powiada na to z szerokim uśmiechem i ręką pokazuje, że dyktator skończony. Tak dobiegła końca trwająca dwadzieścia jeden lat dyktatura. W oknach domów weneckich powywieszano sześćsetletnie, osiemsetletnie brokaty i wschodnie dywany. Wszyscy śpiewali. Na Lido tłum: niemieccy żołnierze, którzy z ponurymi minami pilnowali porządku, i kąpiący się Włosi.

Zapisujmy wszystko

Boże, daj mi siłę, bym wiernie wytrwał przy tej głębszej od rozsądku jasności, która przebłyskuje mi w duszy i wskazuje, co mam czynić, pisać, myśleć! Już tylko o to proszę... tylko o to? Ależ to najwięcej.

Ktoś powinien napisać mit Pála Telekiego, bardzo zwyczajnie, na stu stronach... i podczas negocjacji pokojowych wręczyć – po francusku i po angielsku – wszystkim, którzy będą decydować o losie Węgier. Otworzył granice dla uchodźców polskich i zapewnił im wszelką pomoc. Nie chcąc ugiąć się przed żądaniami Niemiec w kwestii ataku na Jugosławię, popełnił samobójstwo.

Niemcy stracili wszystko: zwycięstwo, możliwość kompromisu,wszystko. Pozostało im tylko wybierać pomiędzy zemstą angielską a rosyjską. Ale wydaje się, że spotkają ich obie.

Los dał mi zdolność, dar czy łaskę: potrafię narzucić sobie dyscyplinę. To smutny dar. Uzdalnia mnie do wykonania zadań, które sobie stawiam, ale chyba pozbawia mnie szansy, bym kiedykolwiek poznał swoje prawdziwe zadanie.

Zapisujmy wszystko, każdy pomysł, okruch, bo nikt nie jest tak zapominalski jak człowiek myślący. Ale nie spieszmy się tworzyć dzieła z samego tylko pomysłu, póki nie nadejdzie odpowiednia pora. Dajmy pomysłowi czas inkubacji, a potem jeszcze czas dojrzewania, przeprowadźmy próby obciążenia go rzeczywistością. Jeśli wszystko to wytrzyma, jeśli się nam nie opatrzy, jeśli znamy go w każdym calu, aż do znudzenia, a jednak nas nie nudzi... wówczas – ale nie wcześniej – trzeba zacząć pisać.

Ewakuacja ludności z Hamburga i Berlina. Urzeczywistnia się powieść Wellsa: wędrowne hordy na europejskich szosach, ruiny opuszczonych metropolii, terror samolotów w powietrzu... W tych dniach ożywa Europa nomadów. Ale oto przychodzi mi do głowy teraz, pod koniec czwartego roku wojny, w samym środku bombardowań Rzymu i Berlina, że śmiertelnie się nudzę.

Od dwóch dni w Kassy z żoną i psem, z bagażami. Przywieźliśmy trochę rzeczy – ubrania, bieliznę, pościel i zastawę stołową – by uratować je od bombardowania, i przechowamy je tu, by nie pozostać zupełnie bez niczego, jeśli pod naszą nieobecność bomby fosforowe, które w dzisiejszych wiadomościach porannych radio angielskie obiecało Budapesztowi, spalą mi mieszkanie.

Garnitury, maszyna do pisania i pies

Ale ta podróż jest najzupełniej bezcelowa. Nie ma sensu uciekać przed bombami; to raczej niewygoda, jaką oznacza brak odzieży – a zupełnie nie sposób kupić dziś czegokolwiek – skłoniła nas do tego, by starać się uratować przynajmniej trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Ale ani mieszkania, ani swego trybu życia, ani życia samego, jeśli los tak zrządzi, uratować i tak nie zdołam. Przez kilka tygodni chcę podróżować, tu lub gdzie indziej, a potem wrócę do Budapesztu, by razem z innymi czekać na bomby i nieuchronny los.

Kassa nie porusza mnie już, nie niepokoi, nie słyszę głosu czarodziejskiego dzwonu zatopionego w głębinach dzieciństwa. Nie odczuwam żadnego podniecenia, gdy chodzę po tych ulicach; dzieciństwo minęło, nie tylko w rzeczywistości, także i we mnie. Dziś rano w kawiarni Europa w Kassy zacząłem pisać trzecią sztukę, „Czary". Nawet nie myślę o tym, że kiedykolwiek zostanie wystawiona; piszę dla własnej przyjemności i nie obchodzą mnie prawidła sceny ani dramaturgii. Dawno nie pracowałem w kawiarni; właściwie tylko w młodości, kiedy byłem tak samo bezdomny jak dziś; jutro mogę być bezdomny jeszcze bardziej. Galsworthy powiada, że sztuka musi być napisana tak, by w punkcie kulminacyjnym coś zostało wypowiedziane. A więc charaktery nie są podporządkowane akcji, przeciwnie, akcja wynika z charakterów. Ale nade wszystko „musi być napisana", na ślepo i głucho, głosem pisarza – to cała tajemnica.

W pokoju tego prowincjonalnego hotelu czuję się tak bezdomny, jak byłem przed dwudziestu laty w ciemnych, wilgotnych norach rozsypujących się, śmierdzących hoteli Quartier Latin, za młodu, bez pieniędzy i własnego domu, bez żadnych widoków. Moje mieszkanie w Budapeszcie w każdej chwili może zostać zbombardowane – Anglicy ciągle nam to obiecują – mam tu ze sobą dwa garnitury, dziennik i maszynę do pisania. No i psa.

A jednak niczego się nie boję. Nie wpadam w rozpacz na myśl, że mogę wszystko stracić – fakt, że bardzo żałowałbym książek – ale wiem, że nie o to chodzi. Chodzi o moją duszę, która nie ma nic wspólnego ani z mieszkaniem, ani z domem – chodzi o moją bezdomną duszę, która należy tylko do mnie.

Fragment książki Sándora Máraia „Dziennik 1943–1948", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czytelnik.

Tytuł i śródtytuły od redakcji.

w poniedziałek 4 lipca rozdamy trzy egzemplarze książki w konkursie na profilu „Rzeczpospolitej" na Facebooku: https://www.facebook.com/dziennikrzeczpospolita/

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Pod koniec czwartego roku wojny, gdy w ciągu dwudziestu czterech godzin może zostać zniszczone miasto, w którym mieszkam, i zginąć wiele różnych rzeczy, do których jestem przywiązany, a w końcu mogę zginąć także ja sam, czuję taki spokój, jak rzadko dotąd w życiu. Jestem spokojny i niemal zadowolony; pracuję i robię tylko to, na co mam chęć; niczego nie chcę od świata, niczego mu nie zazdroszczę... Cieszę się z pięknej pogody, z talerzyka malin, z sensownego zdania w książce.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Jan A.P. Kaczmarek: Dobry film może zmienić życie twórcy
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Taka debata o aborcji nie jest ok
Plus Minus
„Dziennik wyjścia”: Rzeczywistość i nierzeczywistość
Plus Minus
Europejskie wybory kota w worku
Plus Minus
Waleczny skorpion
Materiał Promocyjny
Technologia na etacie. Jak zbudować efektywny HR i skutecznie zarządzać kapitałem ludzkim?