Urodzony przed wojną (1926) w rodzinie inteligenckiej, członek Szarych Szeregów, potem Armii Krajowej, uczestnik powstania warszawskiego, odznaczony Krzyżem Walecznych, zdążył rozpocząć studia polonistyczne jeszcze przed ofensywą stalinizmu, przeszedł przez seminarium Wacława Borowego, a także nieobowiązujące go – Tadeusza Kotarbińskiego i Władysława Tatarkiewicza. Na Zjeździe Młodych Polonistów w grudniu 1949 r. był współautorem jednego z dwu ostentacyjnie niemarksistowskich referatów.
Miał od młodości zdecydowane gusty: Witkacy, Gombrowicz. Skazany był w ten sposób na pewną społeczną marginalizację, zarobkowanie pracami przy słownikach, co jednak pozwalało mu na niezwykle rozległe lektury, doskonałą znajomość międzywojennego dwudziestolecia, swobodne dyskusje w małej grupie zaufanych rówieśników różnych specjalności o metodologii humanistyki, ale także o Orwellu i Koestlerze, dawnych, a czasem i najnowszych publikacjach Jerzego Giedroycia. Miałem szczęście jako uczeń szkół być milczącym słuchaczem tych rozmów.
Od roku 1952 Lipski pracował w Państwowym Instytucie Wydawniczym. Skwapliwie wykorzystywał wszelkie cenzuralne poluzowania, omawiając tomiki poetyckie, przede wszystkim w „Twórczości”, przez jakiś czas w „Nowej Kulturze”. Znalazł się w redakcji zrewoltowanego „Po prostu”. Zaprzyjaźniony od lat z Mironem Białoszewskim, towarzyszył od początku teatrowi na Tarczyńskiej i w roku 1956 doprowadził do wydania w PIW „Obrotów rzeczy”. Tamże w roku 1957 ukazało się pierwsze powojenne wydanie „Ferdydurke”. Lipski ogłosił wówczas w „Nowej Kulturze” (nr 12/57) tekst: „»Ferdydurke«, czyli wojna wydana mitom”. Bardzo ceniony przez Gombrowicza, który natychmiast napisał list z podziękowaniem. Dziś, po przeszło półwieczu, ten szkic (strony 18 – 22 tomu drugiego „Słów i myśli”) wypada uznać za najlepsze wprowadzenie do dzieła Gombrowicza, podczas gdy wiele ostatnich prac, zwłaszcza cała gombrowiczologia psychiatryczna, raczej od niego odpycha. Lipski natychmiast rozpoznał też rangę Herberta; połączyła ich bliska przyjaźń.
Mający swe zasłużone miejsce w ścisłej czołówce krytyków pozostał stosunkowo nieznany, skoro nie wydawano jego zbiorów w odwecie za kolejne działania społecznika, poczynając od Klubu Krzywego Koła, zbierania podpisów pod Listem 34, po Komitet Obrony Robotników. Szykanowany zdobywał się jednak na wyczyny niezwykłe. Wyrzucony w roku 1959 z pracy w PIW zaczepił się w dodatku kulturalnym pisma o wielkim nakładzie i formacie „Gromada – Rolnik Polski”. Tam doprowadził do wydrukowania dodatkowej płachty, z tekstem złamanym w ten sposób, że po czterokrotnym złożeniu i rozcięciu otrzymywało się 32-stronicowy wybór Białoszewskiego, w nakładzie bodaj 200 tysięcy egzemplarzy, gdy normalnie poetę wydawano w dwóch, co najwyżej pięciu tysiącach.
„Słowa i myśli” nie są książką do jednorazowej lektury, lecz do długiego, uważnego obcowania. Po każdym rozdziale odczuwa się potrzebę powrotu do omawianego autora. Zarazem jest to rzecz dla wydawców. W domowej bibliotece czy księgarniach dostępni są oczywiście Białoszewski, Herbert, Gombrowicz i Mrożek. Lipski zwraca naszą uwagę, że warto by pamiętać o Stanisławie Grochowiaku, Jerzym Krzysztoniu czy Władysławie Zambrzyckim. Nie są to jedyne przykłady lekkomyślnej niepamięci.