Był rok 1951. Od tamtej pory żaden ze śmiertelników nie został zaszczycony równie klarownie sformułowanym komunikatem z zaświatów. A zaciekawienie tymi sferami wzrasta. Jak zapuścić żurawia tam, gdzie wzrok nie sięga? Williamowi Faulknerowi udało się jedynie ustalić, co się dzieje „Kiedy umieram”. A co potem?
Literatura i film pękają od fantastycznych wypraw „na tamtą stronę”. Ale każde dziecko wie, że to bajki. A nam, dorosłym, nie chodzi o imaginację, lecz konkret. Już wiemy, że śmierć kliniczna zaczyna się w białym tunelu. Nie udało się jednak ustalić, dokąd to przejście prowadzi, bowiem naoczni świadkowie wycofywali się w decydującym momencie – lub też ich cofano.Bardziej ryzykownych eksperymentów podjęli się artyści. Wiadomo – do nich należy przekraczanie obyczajowego tabu. A że z każdym rokiem trudniej natrafić na owoc prawem i zwyczajem zakazany, twórcy wzięli na warsztat umieranie. Temat wprawdzie dozwolony, lecz wymagający wyjątkowej wrażliwości i szacunku dla życia. Nie muszę przypominać, że Kościół katolicki potępia zarówno zabójstwo, jak i samobójstwo.
Więc te artystyczne śmierci były aranżowane na niby. Po to, żeby zobaczyć reakcje innych, ale też zbadać siebie. Co czuję, gdy patrzę na własne zwłoki? Rzecz jasna, w kwiecie wieku, nietknięte – fuj! – rozkładem. Taki pośmiertny Dorian Grey.
No i zaczął się wyścig na drugą stronę. Dziesięć lat temu amerykańska artystka Christiana Glidden wykonała klona swej osoby z silikonu i innych imitujących człowieka materii; ubrała we własne odświętne ciuchy. Oczka kukle zamknęła, ułożyła w pozie „ruki po szwam”, włożyła do szklanej trumny. Widziałam „zwłoki”. Podróba trupa doskonała.
I po co pokolenia naukowców biedzą się z truchłem Lenina? Silikon łatwiejszy w utrzymaniu. I nie cuchnie. No, ale kolejka do figury pani Glidden się nie ustawia, bo i po co? Zbrodnią ani makabrą nie zajeżdża. A widowni zależy na dreszczyku emocji.