Czas politycznego omdlenia

W Polsce wyborcy mają bardzo dobre mniemanie o sobie samych, odwrotnie proporcjonalne do opinii o politykach, jakie na ogół wyrażają - mówi Dariusz Gawin w rozmowie z "Rz"

Aktualizacja: 09.08.2008 09:13 Publikacja: 09.08.2008 01:30

Czas politycznego omdlenia

Foto: Rzeczpospolita

RZ: Gdy w Warszawie, przed spektaklem „Herbert. Rekonstrukcja poety”, dyrektor Muzeum Narodowego witał gości: „przedstawicieli Sejmu, działaczy samorządowych, władz centralnych”, przez ciasno wypełniony ludźmi plac Krasińskich przeleciały gwizdy, by po sekundzie zamienić się w chóralny śmiech. Nie wiem, co było bardziej miażdżącą krytyką – te gwizdy czy raczej ów śmiech z klasy politycznej.

W Polsce wyborcy mają bardzo dobre mniemanie o sobie samych, odwrotnie proporcjonalne do opinii o politykach, jakie na ogół wyrażają. Zapominają jednak, że politycy są ich reprezentantami. Politycy są zatem tacy, jakie jest społeczeństwo. Nie szanujemy własnego państwa, za to bardzo dużo od niego wymagamy. Polityków traktujemy jak specjalistów, których się wynajmuje i którymi się jednocześnie lekko pogardza. To niedobry objaw i wynika on z jakiejś dziwnej naiwności. Jeżeli ludzie uważają, że są lepsi od polityków, to jest to po prostu śmieszne.

Tak, wiem – jakie społeczeństwo, tacy rządzący – ale chyba nie do końca tak jest. Ustawa o finansowaniu partii politycznych i ordynacja proporcjonalna nie dają wielkiego wyboru.

To uboczna konsekwencja prawie zupełnego braku refleksji ustrojowej nad przyszłym kształtem wolnej Polski w okresie opozycji demokratycznej. Cel – wolność, był jasny, jednak wydawał się odległy w czasie. Dlatego kształt instytucji ustrojowych po 1989 roku decydował się w warunkach improwizacji, w wyniku serii zbiegów okoliczności.

Polacy w ogóle mają słabe wyczucie jako społeczność na kwestie instytucjonalne widziane w perspektywie długiego czasu. Zawsze mamy w życiu publicznym nadmiar retoryki i to jest specyficzna polska cecha.

Lubię chwalić polski republikanizm jako naszą tradycję, ale on ma także swoje cienie. I ceną, jaką płacimy za to, że w Polsce jest zawsze gorączkowe i żywe życie obywatelskie, jest też to, że o wiele szybciej ludzie dyskutują i robią różne rzeczy, niż zastanawiają się nad konsekwencjami dokonywanych wyborów. Zresztą zawsze te rozgorączkowane dyskusje w polskiej polityce, z perspektywy Zachodu na przykład, wyglądają, jakby tu za chwilę miał nastąpić koniec świata. W Niemczech, gdy przez miesiące powstawał rząd po ostatnich wyborach, nikt nie panikował. U nas każde trzy, cztery dni opóźnienia w negocjacjach koalicyjnych są przedstawiane jak coś strasznego.

To zależy, kto ten rząd tworzy. Kiedy powstawał rząd Platformy i PSL, tak nie było.

Ale to był specyficzny moment, bo wszyscy – mam na myśli środowiska opiniotwórcze – umówili się, że ma być dobrze, wobec tego było dobrze.

Jak to: „umówili się”?

Określam to „zmową powszechną za rządem”, parafrazując tytuł znanej broszury Edwarda Abramowskiego sprzed stu lat, który pisał o „zmowie powszechnej przeciwko rządowi”. Teraz właśnie mamy w Polsce powszechną zmowę za rządem. Ludzie postanowili absolutnie nie używać swojej intelektualnej aparatury krytycznej w stosunku do rządu. Jednocześnie przyzwyczaili się źle mówić o politykach. Szczególnie dotyczy to tej części inteligencji i klasy średniej, która głosowała na Platformę.

Powstała więc ciekawa sytuacja – pogardza się klasą polityczną jako taką, natomiast dobrze się myśli o rządzie i o premierze. To dlatego, że rząd opowiada swoje istnienie wyborcom w taki sposób, że wydaje się, iż jest poza polityką, bo ona – zła, awanturnicza – dzieje się w Sejmie albo w Pałacu Prezydenckim. Rząd tylko administruje. I to jest wygodne dla obozu rządzącego, ponieważ pozwala spełnić wieczne marzenie wszystkich liberalnych rządów po 1989 roku: że nie będzie polityki, tylko administrowanie albo menedżerskie zarządzanie państwem. Rząd jak sprawna rada nadzorcza zarządzająca spółką pod nazwą Rzeczpospolita Polska. I wobec tego rząd jest wyjęty spod politycznej oceny. Ta sytuacja jest naturalnie skomplikowana psychologicznie i pełna sprzeczności, ale w ogóle życie dużych zbiorowości jest pełne sprzeczności.

Skąd się wzięła ta Polaków zmowa za rządem?

Z tego, że przez dwa lata panował stan absolutnej psychozy spowodowanej rzekomym zagrożeniem demokracji ze strony PiS. W wyniku tego powstało przekonanie, że najważniejszą rzeczą w polskiej polityce jest konflikt z PiS – najpierw odsunięcie od władzy PiS, potem prezydenta, a na końcu – co milcząco się zakłada – starcie tej formacji z powierzchni ziemi. Udało się wokół projektu IV Rzeczypospolitej wzbudzić wielkie emocje, a to doprowadziło też do niebywałego ożywienia życia obywatelskiego.

To jest cecha charakterystyczna dla Polaków, że jeśli uznają, iż grozi nam, jak I Rzeczypospolitej – mówiąc ironicznie językiem Zagłoby – absolutum dominium, to zawiązuje się konfederację albo robi rokosz. I tak też się stało: ci, którzy przeciwstawili się projektowi IV Rzeczypospolitej, zrobili konfederację, pokonali króla – jak niegdyś rokoszanie pokonali w końcu Jana Kazimierza, który chciał wzmocnić władzę królewską – i… wszyscy się rozjechali do domów. Teraz nastał koniec polityki obywatelskiej, bo trzeba zrobić żniwa, spławić zboże i sprzedać je w Gdańsku, za te pieniądze kupić żonie obiecane prezenty, meble do dworu. Po totalnej mobilizacji nadszedł zatem okres omdlenia. Ludzie nie chcą się zajmować polityką rozumianą jako stała koncentracja na rzeczach naprawdę istotnych, ale mają namiastkę takiej polityki, do jakiej się przyzwyczaili przez ostatnie dwa lata, czyli do kompletnej awantury i do burdy.

To zapotrzebowanie politycy świadomie realizują, robiąc awantury?

Do pewnego stopnia tak, bo wpisują się mniej lub bardziej świadomie w taki sposób postrzegania polityki. W polskim języku publicznym słowo „polityczny” funkcjonuje jako negatywne określenie charakteru jakiegoś działania. Jeżeli jakiś polityk nie zgadza się z działaniami strony przeciwnej, to mówi, że decyzje miały charakter polityczny. To śmieszne, dlatego że jaki inny charakter miały mieć? Naturalnie, że polityczny właśnie. Ale tak się mówi, bo u podstaw tego myślenia leży tęsknota za tym, że polityka powinna zostać zredukowana do zarządzania, że to jest zadanie dla ekspertów, naukowców i wystarczy mieć dobrą wolę i wiedzę, żeby wszystko się działo w zgodzie i bez awantur.

Wyborcy w to wierzą? Przecież chyba już wiedzą, że to nieprawda.

Oczywiście, że to jest nieprawda, ale takie właśnie niekonsekwentne i pełne sprzeczności jest nasze myślenie o polityce. Po pierwsze wynika to z polskiego republikanizmu, czyli tego nadmiaru emocjonalnego i moralizatorskiego podejścia do polityki, bo retoryka polskiej debaty publicznej jest przesycona językiem moralizatorskim. Bardzo zabawny na to dowód wskazał Rafał Ziemkiewicz w swojej ostatniej książce. Gdy w wyszukiwarce w jakiejś angielskiej gazecie wprowadza słowo „podłość”, to ono prawie nie wyskakuje w tekstach publicystycznych. Natomiast wystarczy wrzucić do wyszukiwarki na przykład „Gazety Wyborczej” takie słowa jak: „podłość”, „hańba” itp., żeby zaraz zaczęły wyskakiwać teksty publicystyczne. Takie słowa są na poważnie przywoływane jako argumenty. A to w ogóle nie jest język polityki, to jest teatralne moralizatorstwo. Dobrą stroną polskiego republikanizmu jest to, że u nas nie zapomniano o pojęciu dobra wspólnego, że panuje zgoda co do tego, iż sfera wartości liczy się w polityce, ale ceną, jaką za to płacimy, jest absolutny przerost moralizatorskiej retoryki.

Czyli mamy politykę odrealnioną?

Ta faktyczna też się gdzieś dzieje, tylko że znaczna jej część nie przyciąga uwagi opinii publicznej. Dzisiaj nie dyskutuje się o polityce rządu, o strategii, o taktyce, a jeśli już, to w gronie fachowców. Dlaczego rząd zdecydował się na świadome pogorszenie stosunków z Litwą, marginalizuje kwestie bezpieczeństwa energetycznego, dlaczego, choć kilka lat temu Platforma krytykowała „obóz białej flagi”, dzisiaj obóz rządzący prezentuje postawy euroentuzjastyczne? Tylko dlatego, żeby zrobić na złość prezydentowi? Tymczasem tym, co interesuje media, jest pastisz realnej polityki polegający na wiecznej, męczącej awanturze. To jest niebezpieczne, bo przyzwyczaja do myślenia o polityce jako czymś brudnym, pełnym agresji. I że tak rozumiana polityka dzieje się tylko w Sejmie czy w relacjach z prezydentem.

Sugerował pan, że awantury w Sejmie są spełnieniem oczekiwania na to, że tam właśnie będzie show.

To wynika też z tych ostatnich dwóch, trzech lat, kiedy przyszła zasadnicza zmiana w polskiej polityce po wstrząsie moralnym, jakim była afera Rywina. To z tego wyrastają obie wielkie partie, które dzisiaj walczą między sobą. Uważam, że o tym cały czas trzeba pamiętać, że to był moment założycielski obecnej fazy w historii niepodległej Polski po 1989 roku. Moralny wstrząs obywatelskiej większości zmiótł funkcjonowanie takiego sposobu uprawiania polskiej polityki, jaki się narodził w latach 90. i istniał przez kilkanaście lat. Ta zmiana przyzwyczaiła też ludzi do atmosfery ostrego konfliktu, szczególnie po wygranych wyborach przez PiS i po wygraniu wyborów prezydenckich przez Lecha Kaczyńskiego. Od tego momentu proklamowano stan faktycznej mentalnej wojny domowej, który trwał dwa lata. Wyborcy przyzwyczaili się do kompletnego agresywnego zwarcia i bynajmniej to nie polega tylko na tym, że PiS ich do tego przyzwyczaił – jak się utarło mówić w mediach. To zwarcie rozpoczęło się od razu w wieczór wyborczy po wygraniu wyborów przez PiS. Wtedy jeszcze nikt nic nie zrobił, ale pewni ludzie wiedzieli już na sto procent, że stały się rzeczy straszne, na które trzeba odpowiedzieć językiem totalnej mobilizacji.

Pewni ludzie, czyli kto?

Platforma Obywatelska i media, które ją popierały, ale też intelektualiści liberalni, którzy byli zaangażowani w opisywanie tego, co się działo. W wieczór wyborczy ludzie ci przeżyli absolutne przeistoczenie – dzień wcześniej miał być PO – PiS, nazajutrz Polsce groził autorytaryzm. I potem przez dwa lata ta mobilizacja trwała. PiS zresztą umiejętnie podsycał też ten stan psychozy, robiąc wiele rzeczy, które powodowały, że poziom totalnej awantury tylko się zwiększał. PiS to też jest partia, która moralizuje i rozdziera szaty.

Oczywiście opowieści o ZOMO albo o „innych szatanach”, co „byli czynni”, to smakowite kąski. Czemu politycy nie umieją inaczej?

Nasi politycy wywodzą się z opozycji antykomunistycznej, gdzie moralizowanie w polityce i było usprawiedliwione, i stanowiło ważny element uprawiania polityki, jednak w demokratycznej polityce sytuacja wygląda trochę inaczej. I przez te dwa lata ludzie się przyzwyczaili, że gdy włączają kanały informacyjne, to na czołówkach i na paskach mają być ostre informacje. To jest narkotyk, który musi być im dostarczony, bo stali się nałogowcami takiego postrzegania świata. Oczywiście wybrzydzają, pogardzają tym wszystkim i jednocześnie z pewną nieprzyzwoitą skwapliwością oczekują tego rodzaju informacji. To jest sprytnie robione przez specjalistów od marketingu w Kancelarii Premiera, to jest też rola posła Palikota, ale po drugiej stronie również działają dobrzy specjaliści.

Wyborcy może faktycznie przyzwyczaili się do totalnej wojny i jej chcą, ale mam wrażenie, że przynajmniej część jest raczej zmęczona tą awanturą i nie widzi jej sensu. Bo tak naprawdę o jakie istotne dla kraju sprawy toczy się ta bijatyka? Czy nie tylko o to, by obecny szef rządu był prezydentem?

Po pierwsze nie można zapomnieć, że niezależnie od tego, jak głośno toczy się awantura, pod spodem dzieje się prawdziwa polityka. I, prawdę powiedziawszy, ciarki po plecach chodzą, gdy się widzi, że do publiczności nie dociera prosty fakt, iż w awanturze o tarczę chodzi o naprawdę wielką politykę. Podobnie, choć skala jest mniejsza, w awanturze w Komisji Regulaminowej też chodzi o duże rzeczy. Nawet „Gazeta Wyborcza” mówi, że to PiS jednoznacznie i merytorycznie miał rację, ale taka informacja w ogóle się do ludzi nie przebija. Albo co widzą, kiedy „Dziennik” publikuje materiały o tym, jak przebiegały negocjacje w sprawie tarczy antyrakietowej? Nie zadają sobie podstawowych pytań, które wynikają z tego tekstu – w jakich okolicznościach i kiedy nastąpiła zmiana strategii negocjacyjnej Polski, kto podejmował te decyzje, jakie były przesłanki zmiany strategii w momencie podejmowania tej decyzji – nie zadają sobie tych pytań, bo byłyby to poważne pytania pod adresem premiera, rządu i całej Platformy o to, jak wygląda wypracowywanie strategicznych decyzji o bezpieczeństwie państwa w tych strukturach. Tymczasem dziennikarze wybrali do opisywania tylko ten moment, od którego zaczęła się medialna awantura. To, że awantura była skutkiem, a przyczyny pojawiły się dużo wcześniej, nie stanowiło już przedmiotu dziennikarskiego śledztwa. I wtedy cały spór zostaje sprowadzony do tego, że ktoś użył nieodpowiednich słów, ktoś kogoś obraził.

A gdzie jest strategia Rzeczypospolitej, gdzie jest polska polityka bezpieczeństwa, na jakich podstawach dokonuje się zasadniczego przesunięcia akcentów w polityce zagranicznej? Rząd dokonuje dramatycznej zmiany sposobu myślenia o polskim usytuowaniu w czasie i przestrzeni, i zamiast wyjaśnić, na czym opiera swoją decyzję, koncentruje się na tym, że ktoś kogoś nazwał chamem albo ktoś kogoś przesłuchiwał w nieodpowiedni sposób. Sprowadza wszystko do form towarzyskich. I na tym koncentruje się uwaga opinii publicznej: polityką jest to, czy były zachowane formy towarzyskie czy nie. A nie, czy dobrze robimy, prowadząc takie a nie inne działania w sferze bezpieczeństwa.

Dyskusji nie ma, bo chyba nikt jej nie chce. W ogóle nie o to chodzi, by dyskutować, tylko by zdobywać kolejne słupki w sondażach.

W polskich warunkach niedobre jest nie tyle samo starcie PO – PiS, ile to, że każda ze stron uważa, iż ma absolutną wyłączność na słuszność i stąd wynika, że druga strona nie ma moralnego prawa do swoich poglądów. Tacy politycy, jak np. Stefan Niesiołowski, mówią w zasadzie wprost, że demokracja polska będzie normalna, kiedy PiS zniknie z Sejmu. To jest nie do przyjęcia, bo to jest stwierdzenie, że demokracja tak, ale na naszych warunkach.

Nie protestujemy, gdy to słychać, sondaże dają też ogromne poparcie Platformie. Ta strategia działa.

Bo ludzie dopiero po jakimś czasie widzą konsekwencje tego, co się wydarzyło. W polskiej polityce fazy, w których jest jaskrawa polityczność, polityka robienia czegoś, gwałtowny spór, dokonywanie wyborów, przeplatają się z takimi fazami, w których ludzie chcą się oddać drzemce, w których zwycięża krzątanina wokół spraw organizujących życie codzienne. Teraz mamy taki właśnie czas. W latach 90. polegało to na tym, że prawica wymyślała wielkie projekty i robiła politykę, a potem przychodziła lewica i zarządzała tymi projektami.

Wtedy też to się ludziom podobało. Sytuacja teraz jest paradoksalna dlatego, że mamy dwie wielkie partie posolidarnościowe i one obie podzieliły się tymi rolami. PiS, jak mówił Jarosław Rymkiewicz, był siłą, która gryzła w tyłek polskiego żubra. I teraz żubr poleciał trochę do przodu w las, może zderzył się po drodze z jakimś drzewem i leży oszołomiony, wsłuchany w szum drzew. Ludzie teraz nie oczekują wielkich projektów i ten rząd jest pierwszym rządem po 1989 roku, który z braku wielkich planów robi cnotę.

Ale czy to oznacza, że tymczasem jesteśmy skazani na nieustanną bijatykę między Suskim a Niesiołowskim?

Wydaje się, że nie. Dlatego że to, co jest w polityce groźne i wspaniałe zarazem, to to, że przyszłość przychodzi zawsze gdzieś z boku, nie wprost z naprzeciwka, gdy wydaje nam się, że w nią spoglądamy. Nie wiem, co się zdarzy i kiedy, ale na pewno coś się zdarzy, zmiana przyjdzie. To słaba pociecha, ale pozwala zachować spokój – pomiędzy absolutnym rozhisteryzowaniem a kompletnym obrzydzeniem tym, co widzimy w polskiej polityce.

RZ: Gdy w Warszawie, przed spektaklem „Herbert. Rekonstrukcja poety”, dyrektor Muzeum Narodowego witał gości: „przedstawicieli Sejmu, działaczy samorządowych, władz centralnych”, przez ciasno wypełniony ludźmi plac Krasińskich przeleciały gwizdy, by po sekundzie zamienić się w chóralny śmiech. Nie wiem, co było bardziej miażdżącą krytyką – te gwizdy czy raczej ów śmiech z klasy politycznej.

W Polsce wyborcy mają bardzo dobre mniemanie o sobie samych, odwrotnie proporcjonalne do opinii o politykach, jakie na ogół wyrażają. Zapominają jednak, że politycy są ich reprezentantami. Politycy są zatem tacy, jakie jest społeczeństwo. Nie szanujemy własnego państwa, za to bardzo dużo od niego wymagamy. Polityków traktujemy jak specjalistów, których się wynajmuje i którymi się jednocześnie lekko pogardza. To niedobry objaw i wynika on z jakiejś dziwnej naiwności. Jeżeli ludzie uważają, że są lepsi od polityków, to jest to po prostu śmieszne.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy