RZ: Gdy w Warszawie, przed spektaklem „Herbert. Rekonstrukcja poety”, dyrektor Muzeum Narodowego witał gości: „przedstawicieli Sejmu, działaczy samorządowych, władz centralnych”, przez ciasno wypełniony ludźmi plac Krasińskich przeleciały gwizdy, by po sekundzie zamienić się w chóralny śmiech. Nie wiem, co było bardziej miażdżącą krytyką – te gwizdy czy raczej ów śmiech z klasy politycznej.
W Polsce wyborcy mają bardzo dobre mniemanie o sobie samych, odwrotnie proporcjonalne do opinii o politykach, jakie na ogół wyrażają. Zapominają jednak, że politycy są ich reprezentantami. Politycy są zatem tacy, jakie jest społeczeństwo. Nie szanujemy własnego państwa, za to bardzo dużo od niego wymagamy. Polityków traktujemy jak specjalistów, których się wynajmuje i którymi się jednocześnie lekko pogardza. To niedobry objaw i wynika on z jakiejś dziwnej naiwności. Jeżeli ludzie uważają, że są lepsi od polityków, to jest to po prostu śmieszne.
Tak, wiem – jakie społeczeństwo, tacy rządzący – ale chyba nie do końca tak jest. Ustawa o finansowaniu partii politycznych i ordynacja proporcjonalna nie dają wielkiego wyboru.
To uboczna konsekwencja prawie zupełnego braku refleksji ustrojowej nad przyszłym kształtem wolnej Polski w okresie opozycji demokratycznej. Cel – wolność, był jasny, jednak wydawał się odległy w czasie. Dlatego kształt instytucji ustrojowych po 1989 roku decydował się w warunkach improwizacji, w wyniku serii zbiegów okoliczności.
Polacy w ogóle mają słabe wyczucie jako społeczność na kwestie instytucjonalne widziane w perspektywie długiego czasu. Zawsze mamy w życiu publicznym nadmiar retoryki i to jest specyficzna polska cecha.