Antykryzysowa demonstracja artystyczna

W tym roku krakano: kryzys, na 53. Międzynarodowym Biennale Sztuki będzie mniej, skromniej, poważniej. Nic z tych rzeczy. Wenecja nie zna pojęcia oszczędności

Publikacja: 13.06.2009 19:16

Tobias Rehberger, autor przebudowy wnętrza baru-kafeterii oraz butiku-księgarni zabawił się w najlep

Tobias Rehberger, autor przebudowy wnętrza baru-kafeterii oraz butiku-księgarni zabawił się w najlepszym opartowskim stylu

Foto: PAP/EPA

Wszyscy sądzą, że na biennale sztuki najważniejsza jest… sztuka. Nie – biennale to przede wszystkim szkoła charakteru. A także kwestia praktyki. Wiem, bo sama tego doświadczyłam. I dopiero po latach mogę powiedzieć: kocham weneckie biennale. To jak skok na bungee. Maksymalna dawka emocji, szok adrenalinowy, napięte do ostateczności mięśnie, nerwy, uwaga. Od tego człowiek się uzależnia.

Kiedy ktoś utyskuje na wenecką imprezę – że nudna, męcząca, przestarzała – patrzę mu w… buty. No tak, ciężkie trepy. Albo, nie daj Boże, szpilki. Żeby poczuć smak zjawiska na lagunie, najlepsze byłyby sandały Merkurego, takie ze skrzydełkami. Obecnie mogą je zastąpić sprężynujące sneakersy, pozwalające przemieszczać się bez wysiłku. Bo wyobraźcie sobie: kilka dni na obejrzenie mniej więcej 200 wystaw z udziałem 750 artystów. W tym roku oprócz 77 narodowych prezentacji i wystaw głównych (każda o pojemności muzeum) jest jeszcze 128 pokazów towarzyszących. Plus prywatne kolekcje, jak np. Francoisa Pinaulta (kolejna odsłona jego zbiorów w Palazzo Grassi i w nowym miejscu, Dogana del Mare), Robert Rauschenberg u Peggy Guggenheim, fragment zbiorów Fundacji Signum (wielki polski sukces), ekspozycja „In-finitum” w Museo Fortuny… To tylko najważniejsze punkty programu.

Na każdej wystawie – od kilkunastu do kilkudziesięciu dzieł sztuki. Wszystko to nie tylko w galeriach, lecz poupychane po zabytkowych pałacach, świątyniach i zaułkach miasta. Obok dzieł sztuki – mnóstwo plastycznych gadżetów, trochę jarmarcznych atrakcji, wiele technicznych nowalijek. Cudowna zabawa, jeśli jest się na luzie. Koszmar, gdy podchodzić się do tego serio i z zegarkiem w ręku.

[srodtytul]Był sobie trup[/srodtytul]

Kiedy do miasta nad Adriatykiem wkraczała armia napoleońska, ludność prawie tego nie zauważyła. Wenecjanie nie mieli głowy do walki. Zaprzątały ich intrygi i hazard. Minęły dwa stulecia z okładem, świat co i rusz trzęsie się w posadach, a w Wenecji trwa wielka kulturalna feta. Swoją drogą – jakie to optymistyczne. Jest takie miejsce na ziemi, którego nie imają się krachy polityczne i ekonomiczne.

Artystyczny karnawał zaczyna się w czerwcu, kończy w listopadzie. Tegoroczny temat przewodni – „Making Worlds” – znaczy tyle co nic. Przecież każdy artysta tworzy własny świat, nawet kosmos. I czasem te prywatne przestworza zaludnia. Kilka lat temu najbardziej trendy były mutanty. Istoty fantastyczno-makabryczne, wykonane z hipernaturalistyczną precyzją. Teraz dziwolągi zniknęły. Ich miejsce zajęły zwyczajne zwierzęta. Wypchane w całości lub częściowo. Dzikie (jelonek), udomowione (kot, pies, kura, kogut), mityczne (jednorożec).

Nadal można spotkać kukły, jak z gabinetu madame Tussaud. W pawilonie rosyjskim straszą mechanicznie poruszane manekiny (jeden nawet „tworzy światy”, czyli rysuje). To pomysł Goshy Ostretsov, która chyba odwiedziła niedawno wiedeński Prater, gdzie zachowały się gabinety makabry z XIX wieku; to i owo skopiowała – ale w jakim celu, diabeł jeden wie.

Przed połączonymi pawilonami krajów północnych (Finlandia, Norwegia, Szwecja i Dania) pływa w basenie topielec. Łysawy mężczyzna w kompletnym stroju. Nikt nie rzuca mu się na ratunek, słychać tylko cykanie kamer. Nie z nami te numery!

Na mnie największe wrażenie wywarł słoń. Czarny, naturalnej wielkości. Widać go z vaporetta (czyli tramwaju wodnego), ale podejść doń nie można. Stoi na grząskim gruncie, zadziera trąbę nad Adriatykiem. Skąd tam się wzięło duże zwierzę? Może to kolejna kampania Hannibala?

[srodtytul]Przeprowadzki i remonty[/srodtytul]

Do tego roku sercem weneckiego biennale był Padiglione Italia na terenie Giardini. W 1952 roku betonowy budynek (wówczas szczyt nowoczesności) zaprojektował mistrz Carlo Scarpa. Z biegiem lat pawilon pączkował nowymi pomieszczeniami ekspozycyjnymi, które w końcu całkowicie wchłonęły dzieło Scarpy. Dziś pozostało kilka murów i niewielkie patio z ażurowym dachem. Tam właśnie umieszczono „dzieło” jednego z tegorocznych laureatów Roberto Cuoghi: kilka głośników, z których dobiegają piskliwe dźwięki popularnej w kabaretach Szanghaju piosenki.

Od dawna w pawilonie Italia kurator biennale daje autorski popis, zapraszając wedle własnego uznania artystów z całego świata. Na ogół ta główna i programowa wystawa (komisarz generalny demonstruje, jak sam rozumie hasło biennale) przeobraża się w międzynarodowe forum. Takie „muzeum wyobraźni” kuratora. Niestety, często brakowało w nim miejsca dla Włochów – a w końcu oni byli gospodarzami. Nie dziw, że czuli się pokrzywdzeni.

W tym roku znaleziono wyjście z tej niezręcznej sytuacji. Budynek w Giardini przemianowano na Palazzo delle Esposizioni i już bez skrępowania umieszczono w nim reprezentację klasyków awangardy z całego świata. Natomiast pawilon włoski przeniesiono na sam koniec Arsenale, do murów Tese delle Vergini. Gigantyczna, przy tym zdecydowanie ciekawsza architektonicznie przestrzeń pozwala zmieścić tu nawet kilkupiętrowe konstrukcje, na co w niskim Padiglione Italia nie było szans. Wilk syty i owca cała. Włoską prezentację złożoną z instalacji 20 autorów między 40. a 45. rokiem życia zadedykowano Filippo Thomaso Marinettiemu, twórcy futuryzmu, któremu to kierunkowi stuknęła setka.

Budynek w Ogrodach też wizualnie skorzystał: przerobione zostały wnętrza baru-kafeterii oraz butiku-księgarni. Autor projektu, niemiecki designer Tobias Rehberger (ur. 1966) zabawił się w najlepszym opartowskim stylu: czarno-białe paski, kropki i owale, dające złudzenie rozciągania się lub kurczenia przestrzeni. W zakręconym wnętrzu ustawił meble jak z lat 60. we wściekłych gładkich kolorach. Od strony wykonania – bricolaż, czyli robota domorosłego majsterkowicza. Wszystko trochę niechlujnie namalowane, spod niektórych elementów wypływają zacieki kleju, coś krzywo przycięte, koślawo przybite. Zero zadęcia, jak najdalej od hi-tech.

Rehberger zatytułował pracę „To, co kochasz, zmusza cię też do płaczu”. Jeśli sam płakał, to ze wzruszenia – zdobył Złotego Lwa dla najlepszego artysty biennale. Najlepszy dowód, jak zmieniła się pozycja designu w artystycznej hierarchii. Nie dość, że projektanta potraktowano na równi z artystami „czystymi”, to jeszcze „rzemieślnik” zgarnął główne laury. Myślę, że po prostu pięcioosobowe jury poczuło się w knajpce Rehbergera jak u siebie w domu.

Podobny luz, zarazem przewrotność cechuje projekt skandynawskiego zespołu. Autorzy koncepcji, Michael Elmgreen i Ingar Dragset występują w podwójnej roli: jako twórcy i kuratorzy. Zaprosili 24 kolegów po fachu (różnych nacji, wśród nich – Maurizio Cattelana, który wypchał psa) i wespół urządzili dom. Jest jadalnia, sypialny, salon i kuchnia. Dookoła – dzieła sztuki, ale w rozsądnych dawkach, żeby nie przeszkadzały mieszkać. Mogłabym tam się wprowadzić. Jak większość zwiedzających, bo rozwaleni na poduchach i fotelach goście wcale nie mieli ochoty opuszczać pawilonu.

[srodtytul]Konceptualne remanenty[/srodtytul]

Yoko Ono i Johni Baldessari to dwoje zdobywców Złotych Lwów za osiągnięcia życia – nagrodzie przyznanej z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, przed oficjalnym otwarciem biennale. Trochę się zdziwiłam, że tak niszowi twórcy wyniesieni zostali na najwyższe weneckie podium. Jednak w kontekście tego, co Daniel Birnbaum (najmłodszy szef biennale w historii imprezy, rocznik 1963) wybrał do wystaw programowych „Making Worlds”, sprawa stała się jasna. Szwedzki kurator pokłonił się niszy. Przypomniał pionierów powojennej awangardy ze specjalnym uwzględnieniem zjawisk konceptualnych i efemerycznych. W pawilonie ekspozycji poczesne miejsce zajmują pozostałości po akcjach japońskiej grupy Gutai. To formacja-legenda, założona w 1954 roku. Pionierzy performance’u, prekonceptualiści. Eksponowane są takie „klasyki” jak papierowe ekrany, przez które przedzierał się Saburo Murakami, czy prace wymagające zaangażowania widza, jak „chodnik” z obluzowanymi płytami czy sześcian z narysowanym na wieku kółkiem, do którego należy przytknąć ucho.

Jedyny nasz krajan, który trafił do grona awangardystów nobilitowanych wyborem Birnbauma, to André Cadere. Warszawiak z urodzenia, wyemigrował do Francji, tam działał, i tam zmarł 31 lat temu. Wytaczał w drewnie drążki, malował na różne kolory i ustawiał w miejscach publicznych, czekając na reakcje przechodniów. Tym razem drążki rozstawione zostały po salach i alejkach, między innymi pracami i łatwo je przeoczyć.

To jeszcze niewielka gafa. Gorzej, gdy wejdzie się z butami w dzieło Lygii Pape, wszechstronnej brazylijskiej artystki (rzeźbiarki, performerki, tancerki, autorki instalacji) zmarłej przed pięcioma laty i pośmiertnie uhonorowanej nagrodą nazwaną „Remaking Worlds”. Słusznie. Przepiękna praca Pape umieszczona została na samym początku Arsenale. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że do mrocznego pomieszczenia wpadają promienie słoneczne. Okazuje się, że to złociste metalowe nitki, rozciągnięte pod rozmaitymi kątami między sufitem a podłogą. „Rzeźba” prawie niematerialna, z każdego punktu inaczej widoczna. Zda się – jej fragmenty znikają, lecz obok pojawiają się nowe partie. Rzecz dziecinnie prosta w konstrukcji, a dająca efekty jak z użyciem cyfrowej technologii.

[srodtytul]Akcje w krainie czarów[/srodtytul]

Chodząc po uliczkach wolnych od turystycznej szarańczy – a wystarczy odejść kilkanaście metrów od Piazza San Marco – miałam poczucie zaglądania do raju. Wenecjanie zawsze mieli słabość do egzotycznej roślinności. Ogrody cieszą oczy na dachach, tarasach, podwórkach. Choćby niewiele większe od chustki do nosa, ale są wszędzie. W tym roku goście biennale dostali nie byle atrakcję: wejściówkę do Tajemniczego Ogrodu. Rozciąga się za Arsenale. Miękka trawa, gąszcz malin i bluszczy, między nimi magnolie i chińskie jaśminy. Bajka! Nagle pomiędzy buszem dostrzegam drewniane drzwi do szopy – samej szopy nie widać, całkiem zarosła pnączami. Pewnie nikt tu od stuleci nie zaglądał… Błąd. Oto w jednej salce emitowane jest wideo Hiszpana Davida Bestué. Rejestracja performance’u: mężczyzna biegnie plażą; truchtając przeobraża się w zwierzę, potem, nadal w ruchu, przedzierzga się mechanizm. W roli głównej i jedynej – autor.

Po chwili natrafiam na kolejny, ukryty w chaszczach budyneczek. I następne zaskoczenie. Z sufitu zwiesza się mnóstwo kółek gimnastycznych, na różnych wysokościach. Kto tu ćwiczył? Słynny amerykański choreograf i tancerz William Forsythe, osiadły we Frankfurcie, gdzie stworzył i prowadził baletowy zespół o światowej renomie. Ostatnio przebranżowił się – robi akcje, filmy wideo i instalacje. Nie on jeden przekroczył granice własnej profesji. Kreatywne mieszanie gatunków stało się niemal normą.

Po odwiedzinach w prawdziwym raju zapraszam do fałszywego Edenu. Wyczarowała go laureatka Srebrnego Lwa dla obiecującego młodego artysty. Prace Nathalie Djurberg (ur. 1978 r.), Szwedki osiadłej w Berlinie, już kilka lat temu wpadły mi w oko: animowane filmy z lalkami formowanymi z modeliny, celowo pokracznymi, karykaturalnymi. Zafascynowała mnie nie tylko forma tych obrazów, przede wszystkim treść. Autorka balansuje na granicy pomiędzy naiwnością a perwersją, infantylnością a okrucieństwem. Opowiada bajki, przy których Królowa Śniegu, Baba Jaga, a nawet wilk, co pożarł babcię Kapturka, jawią się jak się ucieleśnienie łagodności.

Na Wenecję Djurberg przygotowała trzy nowe animacje. Mocne! Kłaniają się Freud, de Sade, Pasolini. Morał z tych bajek taki: motorem naszego życia jest zło. Nie ma świętych, choćby nosili szaty kapłańskie, nie ma niewinnych, choćby to były noworodki. Na tym nie koniec. Artystka ustawiła trzy ekrany w ogrodzie, wśród fantastycznych kwiatów. Wybujałych ponad normę, do prawie dwumetrowej wysokości. Choć kuszą kształtami i barwami, jednocześnie odpychają jakimś „plastikowym” połyskiem. Dyskretnie dotknęłam. Obrzydliwość! Zimne, lepko-miękkie sztuczne tworzywo. Jestem pewna, że chwila nieuwagi – i te rośliny wchłonęłyby człowieka jak owada.

[srodtytul]Porozmawiajmy o człowieku[/srodtytul]

Skoro o istotach ludzkich mowa – niewielu artystów potrafi zobrazować to, co w nas tkwi, a co pozostaje nienazywalne, wypierane ze świadomości.

Moją wielką faworytką jest niemiecka wszechmedialna gwiazda Rebecca Horn (rocznik 1944). Nie uczestniczy w biennale, ma miniretrospektywę w Galleria di Piazza San Marco. Wśród „biennalistów” rozniosła się fama, że to obowiązkowy do zaliczenia pokaz. Horn wykonuje rzeźboinstalacje ożywiane mechanizmami. Brutalne dźwignie, śruby i przekładnie kontrastują z delikatną materią dzieł. Od razu widać, że bez technicznego wsparcia piórko, patyczek czy drucik nie dałyby rady ani drgnąć. Ale jest wyjątek. Praca, która wywarła na mnie najsilniejsze wrażenie, składa się z kilku nieregularnych, połupanych kamieni przytwierdzonych do ściany oraz… noża. Co chwila żelazne ramię unosi ostre narzędzie, które z nieprzyjemnym zgrzytem opada na kamienną bryłę. Na pozór, bez efektu. Tylko na ścianie widać szare chlapnięcia. Jakby kamień krwawił.

Kolejny mój ulubieniec Bruce Nauman również pokazuje wybór prac z różnych lat. To jemu Stany Zjednoczone zawdzięczają Złotego Lwa za najlepszy pawilon narodowy. Ale jeszcze zanim ogłoszono decyzję jury, do Naumana trzeba było stać w kilometrowej kolejce. Opłacało się czekać, choćby tylko dla rzeźby-fontanny. Trzy łyse głowy na wysokim statywie (Andrew, Juliet, Rinde), każdej z ust tryskają strumienie wody, trafiające do basenu, skąd woda powraca do gąb „rzygaczy”. Bo to obieg zamknięty. Świetny żart z włoskiej fontannowej tradycji. I mniej zabawna prawda o nas. Wodolejstwo to człowiecza specjalność. Więc kończę.

Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego