Już po premierze przereżyserował niektóre sceny i bardzo poczciwie obsadził cały zespół. Powód był jeden: zaproszenie do Paryża! Ta nieprawdopodobna wiadomość rozeszła się błyskawicznie – wszyscy jedziemy na Festiwal Sary Bernhardt!
Ja grałem adiutanta Cara, to znaczy stałem za Igorem Śmiałowskim w scenie na placu Saskim. W drugim wejściu byłem spiskowcem. Bez wątpienia bardziej odpowiedzialne było wykonanie roli adiutanta – musiałem mieć minę dziarską i „rosyjską” i oczywiście mundur. Spiskowiec wchodził w tłumie.
Dostaliśmy dodatkową gażę na zakup stosownych ubrań, żeby nie straszyć PRL-em na Zachodzie. Ja miałem parę garniturów, więc dodatkową premię przepiłem. Ale koleżanki pokupowały wieczorowe suknie, bo w Paryżu, wiadomo, w dekoltach chodzi się od rana. Proszę sobie wyobrazić: o Październiku nikt nie marzy, rządzi Ochab, jest czerwiec 1956 roku. A my do Paryża! Lecimy liniami KLM! Nie do wiary! Na płycie Okęcia żegna mnie maleńka Zuzia w słomkowym kapelusiku, machając łapką.
Obiad – podniecony kolega Izdebski (wieczny lokaj, choć skończył szkołę ze złotym medalem) woła stewardesę i pokazując posiłek, mówi: „Polonais kura”. Nie wiem, czy ją nauczył. Ja, płacząc, jem pierwszego od 1939 roku banana. Międzylądowanie w Amsterdamie. Inny świat – światła, perfumy – świat ze snu. Jak śpiewała Kalina: „Nie, nie, nie budźcie mnie”. Wreszcie Paryż, już noc. Neony, reklamy. Wielkie bulwary ożywione jak w dzień. Śpię w małżeńskim łożu z Kaziem Rudzkim. Mamy całodzienne utrzymanie z winem. Od rana bieganina po Paryżu – najwięcej zobaczyć, najwięcej wchłonąć. Wrażenie snu mnie nie opuszcza. Nareszcie próby i premiera. Dużo Polaków. Emigracja śpiewa hymn – podniośle, ale dziwnie. Przedstawienie tak sobie przyjęte. Zadziwieni tylko Kurnakowiczem. Po spektaklu „Paris by night”. Też dziwnie. Julek R. z miejsca zakochuje się w prostytutce, aż go przepędzają alfonsi, bo psuje im obroty. Za wszelkie imprezy dostajemy zwrot kosztów. Co cwańsi idą pod operę (najdroższa) i wyłudzają od wychodzących widzów stare bilety, które Krysia Z. zamienia potem na franki. Na szczęście co weselsze przybytki mają godne nazwy. Na przykład bardzo goła rewia idzie w lokalu pod pięknym szyldem Concert Mayol. I tak dalej, i tak dalej – siedzieliśmy w tym raju dwa tygodnie. W końcu powrót i na lotnisku bomba! Poznań! Straszne to było uderzenie. Zostały wspomnienia i spotęgowane wrażenie, że jest jakiś inny świat. Dla nas w ogóle niedostępny. To jednak chyba był sen.