W 1939 roku koniec września zaczął się szóstego, kiedy na mojej cichej uliczce Akademickiej 3 pojawiła się grupa ludzi kopiących jakieś rowy. Myślałem, że pękła rura, a tu okazuje się, że stawiają barykady. Niemcy pod Warszawą! Niewiarygodne.
Rodzice uchwalili, że przenosimy się do centrum, do naszych znajomych państwa Poorten – Belgów, przedstawicieli firmy produkującej opony Englebert. Mieszkali przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie dziś jest ASP. Po drodze nalot. Chowamy się w jakiejś bramie i dalej na Krakowskie. Przy przystanku koło uniwersytetu szykuję się do wyjścia. Nagle spostrzegam obok tramwaju otwartego czerwonego packarda, a w środku – tak, nie mylę się – premiera rządu RP gen. dyw. Felicjana Sławoja-Składkowskiego. Ma twarz trupa, jest blady. Ręka w skórzanej rękawiczce na drzwiczkach, palce bębnią jakiś nerwowy werbel. To było moje pożegnanie z II Rzecząpospolitą.
U państwa Poorten gościnnie, ale niewiele do jedzenia. W końcu z głodu jedliśmy sardynki z miodem. Całkiem smaczne.
Pamiętam eleganckie panie opatrujące obtarte nogi udręczonych żołnierzy leżących na wiejskich furach. Pamiętam chrypkę prezydenta Starzyńskiego, jedynego dygnitarza, który został w Warszawie. Pamiętam trupy dzieci na wózku ręcznym, pozbierane po bombardowaniu. Pamiętam trupy koni, na które natychmiast rzucały się tłumy z nożami po polędwicę. Raz jadłem koninę z padłego konia. Słodkawo-mdła. W nocy w piwnicy wybuchła panika. Ktoś krzyknął: gaz! Cały wrzesień baliśmy się, że Niemcy puszczą gaz. W każdym domu były maski przeciwgazowe.
Codziennie naloty i bombardowanie artyleryjskie. Przychodzi 17 września. IV rozbiór. Nasi gospodarze opuszczają Warszawę z korpusem dyplomatycznym. A ja 17 pobiegłem pod zamek. Palił się. Pamiętam płomienie ogarniające wieżę zegarową. To był fizyczny koniec przegranej wojny. W powietrzu unosił się czarny śnieg – to popiół ze spalonych druków zasypywał Warszawę. 25 apogeum, tzw. lany poniedziałek. Od ósmej rano do ósmej wieczór bombardowanie ze stukasów. Te bombowce miały wmontowane syreny. Przy nurkowaniu wydawały przerażający dźwięk. Byliśmy w oku cyklonu – dokoła gruzy i zgliszcza. Nagle cisza, żadnych strzałów. Jak błyskawicznie ogłosiła plotka, Rydz-Śmigły na czele bolszewików wkracza przez most Kierbedzia. Kilka dni później zobaczyłem pierwszych Niemców. Naszą przytulną, zgniłą jesień mundurów zastąpił chłód szarych, groźnych uniformów w kolorze rozjechanego asfaltu.
Wróciliśmy na Akademicką. Nawet szyba nie wyleciała.