Jako prezes ZASP (1989 – 1995) odprowadziłem dziesiątki kolegów, żegnając ich krótkim wspomnieniem. Uzbierało się tyle, że nawet myślałem, czy nie wydać tomiku „Funeralia”. Dość ponura by to była antologia. Ubarwiona takimi postaciami jak Gabrysia, która jak torpeda wystartowała w moim przedstawieniu TV „Po upadku” Arthura Millera. Dostała nawet za tę rolę Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Miała wszystko to co jej poprzedniczka – MM – seks, piękne ciało, poczucie humoru. A w dodatku umiejętność dialogowania i autoironię, czyli kompletny zestaw cech dobrej aktorki. Pamiętam ją od pierwszego roku szkoły, czyli całe jej zawodowe życie.
Krzyś Kolberger – piękny chłopiec o romantycznej aurze. Doskonale mówił poezję – na pewno niemała w tym zasługa Hanuszkiewicza, który go kierował w tę stronę. Debiutował u mnie w 1972 roku w Teatrze TV „Lucy Crown” Irwina Shawa. Zjawiskowy, romantyczny amant. Wielka rzadkość na polskiej scenie. I potem tylko w górę.
Gabrysia miała 58 lat, Krzyś – 60. Odeszli młodo. Czy rzeczywiście to wyjątek? Przypomnijmy – Osterwa i Jaracz ledwie przekroczyli sześćdziesiątkę, Węgrzyn – nestor z długimi białymi włosami – osiągnął zawrotny na tamte czasy wiek 68 lat. Co tu się zmieniło? Węgrzyn królował na scenie jako samotny „Lear” w pustce ostatnich lat. Schorowani Jaracz i Osterwa odeszli w połowie lat czterdziestych, zanim zdążyli cokolwiek odbudować. Inaczej wtedy patrzono na wiek. Któż to dożywał osiemdziesiątki? Godnie odchodzono, osiągnąwszy szósty krzyżyk. Po 200 rolach i trzech jubileuszach. Widocznie tak wypadało. Śmierć przed wojną była bliżej. Dziś to jakiś nierzeczywisty kres. I długo trzeba na niego czekać.
Za to aktor czy reżyser w wieku 30 lat byli u szczytu kariery, w apogeum możliwości. Mając 31 lat, Arnold Szyfman założył Polski – wielki prywatny teatr dramatyczny. Do trzydziestki wszystkie Aniele, Gustawów i Hamletów trzeba było już mieć za sobą. Nie było nieznanych debiutantów tuż przed pięćdziesiątką. Kto się nie pokazał w Warszawie, nim skończył 30 lat, nie miał szansy zaistnieć. Tylko Modrzejewską oglądano jak cud natury. A ja sam pisałem o Osterwie, że „Fircyka” z takim brzuszkiem nie powinno się grać (co prawda w gazetce szkolnej, ale jak już się kilka razy chwaliłem – pod redakcją Krzysztofa Kamila Baczyńskiego).
Tylko charakterystycznym lat nie liczono. Byli za dobrzy. W każdym razie droga do końca była i szybsza, i więcej na niej było przeszkód. Nie było telewizyjnych programów z gatunku „jak zostać gwiazdą w sześć tygodni”. Ciężka praca i szczęście, a potem szło się w górę, w górę aż po kres.
A potem się ustalało, czy nieboszczyk był lepszy od X. I niewielu zostawało w pamięci. Jak Gabrysia i Krzyś.