W ten sposób reżyserzy pokazują nasz horror narodowy. Czy Jerzy Jarocki, rocznik 1929, jeden z najwybitniejszych polskich inscenizatorów, obserwował bacznie karierę Behemota? A przebieg białaczki Nergala? A towarzyszący jej romans z Dodą?
Pytania nie są wcale żartem kolportowanym przez zbuntowanych młodych teatrologów, którzy nie lubią przedstawień profesora. Nasuwają się w naturalny sposób po obejrzeniu wybitnego, kto wie, może nawet najwybitniejszego spektaklu 2011 r., jakim jest „Sprawa" Jarockiego w Teatrze Narodowym według „Samuela Zborowskiego".
Postaci ze świata popkultury i fragmenty ich przebojów grały dotąd główną rolę w nowatorskich spektaklach Jana Klaty. Tymczasem reżyseria sztuki Juliusza Słowackiego to przykład klasycznej inscenizacji i precyzyjnej analizy tekstu. Nie ulega to wątpliwości od pierwszej sekundy widowiska. Ale kiedy na scenie pojawia się androgyniczny Juliusz Słowacki (w tej roli Dominika Kluźniak), nie sposób nie zapytać, czy Jarocki oglądał sagę „Zmierzch", filmowy przebój nastolatków – nasz wieszcz wygląda bowiem wampirycznie!
Będąc na premierze, podświadomie czułem, że w aurę spektaklu fantastycznie wpisałby się Nergal. Nie musiałem długo czekać: drugi akt rozpoczyna deathmetalowa piosenka jego zespołu Behemot. Jerzy Jarocki zainscenizował spotkanie Lucyfera z Amfitrytą i Oceanidami we współczesny sposób: Amfitryta jest celebrytą. Z głośników dudni ciężka gitarowa muzyka, a Nergal śpiewa:
Jam ciemny jest wśród wichrów płomień boży
Lecący z jękiem w dal – jak głuchy dzwon północy
Ja w mrokach gór zapalam czerwień zorzy
Iskrą mych bólów, gwiazdą mej bezmocy.