Jacek Cieślak o wybitnych spektaklach z diabłem w roli głównej

Najważniejsze polskie sceny goszczą Lucyfera, wampiry, upiory. Zamieniają się w kryptę. Najchętniej wawelską.

Aktualizacja: 15.10.2011 08:17 Publikacja: 15.10.2011 01:01

W ten sposób reżyserzy pokazują nasz horror narodowy. Czy Jerzy Jarocki, rocznik 1929, jeden z najwybitniejszych polskich inscenizatorów, obserwował bacznie karierę Behemota? A przebieg białaczki Nergala? A towarzyszący jej romans z Dodą?

Pytania nie są wcale żartem kolportowanym przez zbuntowanych młodych teatrologów, którzy nie lubią przedstawień profesora. Nasuwają się w naturalny sposób po obejrzeniu wybitnego, kto wie, może nawet najwybitniejszego spektaklu 2011 r., jakim jest „Sprawa" Jarockiego w Teatrze Narodowym według „Samuela Zborowskiego".

Postaci ze świata popkultury i fragmenty ich przebojów grały dotąd główną rolę w nowatorskich spektaklach Jana Klaty. Tymczasem reżyseria sztuki Juliusza Słowackiego to przykład klasycznej inscenizacji i precyzyjnej analizy tekstu. Nie ulega to wątpliwości od pierwszej sekundy widowiska. Ale kiedy na scenie pojawia się androgyniczny Juliusz Słowacki (w tej roli Dominika Kluźniak), nie sposób nie zapytać, czy Jarocki oglądał sagę „Zmierzch", filmowy przebój nastolatków – nasz wieszcz wygląda bowiem wampirycznie!

Będąc na premierze, podświadomie czułem, że w aurę spektaklu fantastycznie wpisałby się Nergal. Nie musiałem długo czekać: drugi akt rozpoczyna deathmetalowa piosenka jego zespołu Behemot. Jerzy Jarocki zainscenizował spotkanie Lucyfera z Amfitrytą i Oceanidami we współczesny sposób: Amfitryta jest celebrytą. Z głośników dudni ciężka gitarowa muzyka, a Nergal śpiewa:

Jam ciemny jest wśród wichrów płomień boży

Lecący z jękiem w dal –  jak głuchy dzwon północy

Ja w mrokach gór zapalam czerwień zorzy

Iskrą mych bólów, gwiazdą mej bezmocy.

Premiera „Sprawy" odbyła się na początku września. Było już wtedy głośno o protestach przeciwko udziałowi lidera Behemota w talent show „Voice of Poland", Nergal miał bowiem proces w sprawie publicznego podarcia Biblii. Wszystko wskazuje jednak na to, że wybitny reżyser nie włączył muzyki do spektaklu, by podnieść oglądalność, bo i tak na jego przedstawienia w Narodowym nie można dostać biletów. Profesor mógł odnaleźć w tekście piosenki „Lucifer" nawiązanie do poematu Tadeusza Micińskiego, ale zależało mu głównie na współczesnym – rozpoznawanym nawet przez masową widownię – satanistycznym motywie.

Jarocki zmienił bowiem wydźwięk postaci Lucyfera w sztuce. U Słowackiego był on uosobieniem romantycznego buntu, który pomaga zmienić historię świata niedoskonale zaprojektowaną przez Boga, o czym świadczyć miały losy Polski ciemiężonej przez zaborców. W Narodowym oglądamy współczesny spektakl, tyle że w historycznym kostiumie. To polemika z książką Jarosława Marka Rymkiewicza „Samuel Zborowski", która sugeruje podobieństwa Donalda Tuska do kanclerza Zamoyskiego, Lecha Kaczyńskiego zaś do Samuela Zborowskiego będącego ofiarą Zamoyskiego.

W przedstawieniu pierwsze świeczki po katastrofie smoleńskiej stawia na ulicach Warszawy Lucyfer. To on zaczyna grę krzyżem. Diabeł ubrał się w ornat i ogonem na polską mszę narodową dzwoni – zdaje się przekonywać Jarocki.

Nie minął miesiąc od premiery w Narodowym, a w Teatrze Na Woli Piotr Jędrzejas w „Wyzwoleniu" według Stanisława Wyspiańskiego jedynym ważnym elementem scenografii poza krzyżem uczynił drzwi, na których widnieje napis „Wawel". Symbolizuje wejście do krypty. Znowu thriller!

Ciekawość, co się będzie działo, jest tym większa, że dostajemy bonus do „Sprawy", w której tekst Słowackiego uzupełniają fragmenty przedwojennych kronik o perypetiach związanych z wawelskim pochówkiem prochów wieszcza. Kościół się nie zgadzał. Dla marszałka Piłsudskiego nie był to problem i po zamachu majowym uzyskał zgodę – pod warunkiem, że będzie to ostatnia taka uroczystość.

Jak wiadomo – nie była. Dlatego mało kto na widowni Teatru Na Woli ma wątpliwości, kogo Piotr Jędrzejas chce tak naprawdę sportretować w postaci Geniusza, gdy otwierają się drzwi z napisem „Wawel". Słyszymy tekst opisujący Polskę jako Chrystusa Narodów. Z początku bohater grany przez Jerzego Trelę jest miły i sympatyczny, ale to tylko gra pozorów. Wkrótce twarz aktora przecina grymas, jaki w horrorach towarzyszy ujawnieniu prawdziwej natury: wampirzej!

Trela wynosi urnę na proscenium, a potem chwyta ją niczym kielich. Prowadzi coś w rodzaju martyrologicznej czarnej mszy – liturgię smutku, która odciąga Polaków od rzeczywistości. Ten rytuał przerywa Konrad, krzycząc: „Radość głoszę i wesele/Wyrzekam się ruin i gruzów, i złomów wielkości, której oto Śmierć mocarką". Po krótkiej szamotaninie Konrad wpycha przeciwnika do krypty i rygluje drzwi belką wyrwaną z krzyża. Upiór zostaje pokonany. Teatralny wniosek nasuwa się sam: lekceważony dotąd wampir staje się przydatny do obniżenia rangi wroga. Udowodnienia, że jest chory.

A czy my zdrowi jesteśmy?

Gdyby rzecz traktować dosłownie, thrillerem o wampirze jest tekst, z „którego my wszyscy": od którego zaczął się polski dramat narodowy, wizja Polski-Chrystusa Narodów i mesjanizm, czyli „Dziady" Mickiewicza. Przecież zaczynają się od sceny z ofiarą nieszczęśliwej miłości i samobójczej śmierci – z Upiorem. Powracając z zaświatów, staje się najpierw Gustawem, a potem Konradem. Imiona różne – na przykład „44"!, ale bohater ten sam. To znaczy, że natchnienie dla wielu pokoleń walczących o wolność „naszą i waszą" stanowił horror. Narodowy!

Teraz Mickiewicz miesza się w nim ze Słowackim, Zamoyski z Tuskiem, Kaczyński ze Zborowskim, Lucyfer z Nergalem. A przed przed nami premiera „Nosferatu" Grzegorza Jarzyny w Teatrze Narodowym. Pewnie nie byłoby spektaklu, gdyby nie książka „Wampir. Biografia symboliczna" Marii Janion. Ciekawe, czy pani profesor ma najnowszą płytę Behemota?

W ten sposób reżyserzy pokazują nasz horror narodowy. Czy Jerzy Jarocki, rocznik 1929, jeden z najwybitniejszych polskich inscenizatorów, obserwował bacznie karierę Behemota? A przebieg białaczki Nergala? A towarzyszący jej romans z Dodą?

Pytania nie są wcale żartem kolportowanym przez zbuntowanych młodych teatrologów, którzy nie lubią przedstawień profesora. Nasuwają się w naturalny sposób po obejrzeniu wybitnego, kto wie, może nawet najwybitniejszego spektaklu 2011 r., jakim jest „Sprawa" Jarockiego w Teatrze Narodowym według „Samuela Zborowskiego".

Postaci ze świata popkultury i fragmenty ich przebojów grały dotąd główną rolę w nowatorskich spektaklach Jana Klaty. Tymczasem reżyseria sztuki Juliusza Słowackiego to przykład klasycznej inscenizacji i precyzyjnej analizy tekstu. Nie ulega to wątpliwości od pierwszej sekundy widowiska. Ale kiedy na scenie pojawia się androgyniczny Juliusz Słowacki (w tej roli Dominika Kluźniak), nie sposób nie zapytać, czy Jarocki oglądał sagę „Zmierzch", filmowy przebój nastolatków – nasz wieszcz wygląda bowiem wampirycznie!

Będąc na premierze, podświadomie czułem, że w aurę spektaklu fantastycznie wpisałby się Nergal. Nie musiałem długo czekać: drugi akt rozpoczyna deathmetalowa piosenka jego zespołu Behemot. Jerzy Jarocki zainscenizował spotkanie Lucyfera z Amfitrytą i Oceanidami we współczesny sposób: Amfitryta jest celebrytą. Z głośników dudni ciężka gitarowa muzyka, a Nergal śpiewa:

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą