Turnieju ATP World Tour na razie nie wygrał, lecz nie naginając mocno faktów, można napisać: Hurkacz to wzrost Jerzego Janowicza (blisko dwa metry), etos pracy Łukasza Kubota, czucie piłki Wojciecha Fibaka i nienaganne maniery po rodzicach.
Zasłużył sobie na te komplementy, gdy pod koniec zimy przeskoczył z grona obiecujących młodzieżowców do grona tych, którzy w Dubaju, Indian Wells i Miami biją rywali z pierwszej dziesiątki rankingu światowego, finalistów Wielkiego Szlema: Kei Nishikoriego i Dominica Thiema. Ćwierćfinały turniejów ATP nagle stały się oczekiwaną normą, nie radosną niespodzianką.
Dla znających problemy tenisa w Polsce ostatnie wyczyny Hurkacza to duży łyk pokrzepienia w czasach, gdy Agnieszka Radwańska błyszczy już tylko na parkiecie, Jerzy Janowicz oględnie wspomina, że urlop tacierzyński spróbuje połączyć ze wznowieniem kariery, Magda Linette stuka głową w szklany sufit zawieszony gdzieś na poziomie 70. miejsca na świecie, a Iga Świątek, po okresie juniorskiej euforii, przechodzi trudny okres dostosowania do wymogów dorosłego tenisa.
O Hubercie Hurkaczu świat usłyszał, gdy zakwalifikował się do turnieju Next Generation ATP Finals 2018 w Mediolanie, czyli coś na wzór Masters, tylko do lat 21. Problemem każdego polskiego zdolnego juniora jest to, że nie ma innego sposobu niż pot wylany na treningach i męka w turniejach niższej kategorii, by przebić się w górę rankingu.
Nie ma porównania z takim tenisistą jak Australijczyk Alex de Minaur, ostatni debiutant roku (Newcomer of the Year 2018). Obiecujący junior z Australii lub USA dostaje w sezonie przynajmniej dziesięć dzikich kart (tzn. zaproszeń) do challengerów ATP, czasem także do wielkich turniejów, takich jak Indian Wells lub Miami Open. Dzikie karty skracają drogę tenisisty do pierwszej pięćdziesiątki świata nawet o parę lat.