Dostałem niedawno bardzo miły list z Ambasady Norwegii. Po angielsku, podpisany imieniem i nazwiskiem oraz funkcją nadawcy: „First Secretary". Chwilę zastanawiałem się, jak zatytułować odpowiedź. Naturalnie zacząłem od „Dear Sir", ale coś mnie tknęło.
Mój adresat nie miał na imię Henrik jak Ibsen ani Knut jak Hamsun (więcej pisarzy norweskich nie znam, nie jestem za mocny w tej literaturze). Nie nazywał się również Ole Gunnar jak Sojskjer, słynny morderca o twarzy niemowlęcia z Manchesteru United, ani Tore Andre jak Flo, prawie dwumetrowy dryblas z Chelsea (znam te norweskie imiona i nazwiska tylko dlatego, że mam tę „samczą obsesję", na której ostatnio skupiły swoją drogocenną uwagę polskie feministki). Imię mojego „First Secretary" nie kończyło się jednak na „a" ani na „e", ani nawet na „i". Żadna Kristi ani Anne, ani nawet Hulda. Gdyby brzmiało tak właśnie albo podobnie, wtedy wiedziałbym, że to kobieta. Ale w tym wypadku nie wiedziałem, musiałem zgadywać. No i zgadując, zatrzymałem w tytule to „Dear Sir". Skoro „First Secretary" i do tego bez wyraźnych lingwistycznych oznak kobiecości, to znaczy mężczyzna.
Och, jakże się myliłem. To była kobieta.
Zachowałem się jak zwykła męska szowinistyczna świnia, zakładając, że skoro ktoś sprawuje funkcję First Secretary to – domyślnie – jest mężczyzną. Konkretnie zachowałem się jak polska szowinistyczna świnia, bo Anglicy, a nawet Norwegowie piszący po angielsku, nie stają wobec takiego dylematu, ich First Secretary może być każdej możliwej płci, więc nie muszą już w nagłówku wykazywać, jak bardzo nienawidzą kobiet albo się ich boją, myląc ich z mężczyznami. A mnie właśnie to się przytrafiło. Co za wstyd!
Feminizm jest ideologią, a język jej narzędziem. Skoro język jest „niesprawiedliwy", należy go unicestwić
Teren walki
Polszczyzna jest wymarzonym terenem walki o równouprawnienie kobiet. W językach łacińskich, takich jak francuski czy hiszpański, rodzaj słowa oznaczany jest zwykle odrębnymi rodzajnikami i końcówkami, co oznacza również inną wymowę słów rodzaju męskiego i żeńskiego.
W angielskim w zasadzie nie ma problemu, bo rozróżnienie na rodzaje jest proste, a zatem pozbawione rewolucyjnego potencjału: mężczyźni są rodzaju męskiego, kobiety – żeńskiego, reszta jest nijaka. Ponowocześni feminiści i feministki anglojęzyczni muszą się ograniczyć do dziedziny kreatywnego słowotwórstwa, co polega na wymyślaniu jakichś potworów językowych, których zasięg nie wykracza poza sale uniwersyteckie. Nikt normalny nie mówi „herstory" zamiast „history", ani „hufem" zamiast „human", a określenia typu „postcoital nonconsent" (wycofanie – z dowolnej przyczyny – przez kobietę zgody na stosunek płciowy po jego odbyciu), albo „excessive eye contact" (nadmierny kontakt wzrokowy – jedna z form przemocy seksualnej mężczyzn wobec kobiet) znane są wyłącznie doktorom i doktorkom gender studies.
W Polsce łatwiej jest wykazać dyskryminacyjne działanie języka. Założenie jest takie, że nazwy większości zawodów i funkcji oznaczających władzę są domyślnie rodzaju męskiego: dyrektor, prezes, inżynier, prawnik, lekarz, ekspert itd. Co prawda zawody i funkcje nieoznaczające władzy, słowa obraźliwe i wyrażające pogardę wobec innych również bywają domyślnie rodzaju męskiego (żebrak, śmieciarz, zbrodniarz, gnój), z niektórych bardzo trudno też utworzyć rodzaj żeński, jest to wręcz niemożliwe (bydlak, zbój, niechluj, jaskiniowiec itd). Jest też chyba jeden zawód oznaczający władzę i pieniądze, który przewiduje oddzielne równoprawne słowa dla kobiet i mężczyzn: „król" i „królowa". Warto też zwrócić uwagę na to, że choć słowo „człowiek" jest rodzaju męskiego, to „osoba" – nie mniej wartościowe określenie – już rodzaju żeńskiego. No, ale to są wyjątki świadczące tylko o tym, że język polski w swym seksistowskim szowinizmie nie jest perfekcyjny. Poza tym człowiek jest w domyśle mężczyzną. (Osoba jest w domyśle kobietą – podpowiada mi tkwiący we mnie szowinista, może to znaczy, że osoba jest jednak mniej warta niż człowiek?).