
Szukasz guza?
Andrzej Meller, reporter, podróżnik:
Aktualizacja: 14.07.2012 01:00 Publikacja: 14.07.2012 01:01
Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik
Szukasz guza?
Andrzej Meller, reporter, podróżnik:
Nie, to guz szuka mnie.
No, jak ktoś jeździ na wojnę...
A na plażę? Jak chciałem polecieć do Indii na plażę, to 26 listopada 2008 roku, odpalając w Dubaju komputer, zobaczyłem, że w Bombaju był wielki zamach na centrum żydowskie i hotel Taj Mahal i mam o tym pisać.
No jasne...
Posłuchaj dalej: jadę na plażę w Sri Lance spotkać się z bratem, ale po dziesięciu dniach wybucha kolejna odsłona wojny między rządem w Colombo a tamilskimi Tygrysami. Jak skoczyłem na Wielkanoc do naszych żołnierzy w Afganistanie, to znowu talibowie ruszyli z ofensywą i pobyt mi się przedłużył, a jak w końcu wydawnictwo namówiło mnie na „Miraż" i siadłem na tyłku na Sumatrze, by pisać, to zaczęła się arabska wiosna...
Wyjechałeś cztery lata temu.
Na jakieś dwa miesiące. Wróciłem po ponad trzech latach.
Jak wyglądały te trzy lata?
Jak nic się nie działo, to sobie bimbałem, ale jeśli tylko w okolicy wydarzyło się coś ciekawego, to priorytetem było jechać tam i to opisać.
Na początku miała być Gruzja. To u was rodzinne?
Zaraziłem Gruzją brata do tego stopnia, że napisał o niej książkę. Ja tam trafiłem po raz pierwszy podczas rewolucji róż, jesienią 2003 roku.
Ale to nie była twoja pierwsza podróż.
Jeździłem od 17. roku życia, oczywiście w czasie wakacji. Miałem 80 dolców w kieszeni i pierwszy raz zobaczyłem step, Bajkał, Syberię. Bardzo lubiłem te wyjazdy do byłych Sowietów. A później, już na studiach, wziąłem dziekankę i pojechałem lądem do Indii, wracałem przez Azję Centralną.
Lato 2008 roku to nie był najbezpieczniejszy czas na zwiedzanie Gruzji.
Już w maju 2008 roku wyglądało na to, że wybuchnie wojna w Abchazji, ale wtedy prezydent Lech Kaczyński negocjował i jakoś załagodził sytuację. Ja pojechałem tam pod koniec maja.
Spieszyło ci się na wojnę?
Miałem nadzieję, że nie wybuchnie. Załatwiłem sobie nawet wjazd do Abchazji ze strony Gruzji, co się nie zdarzało, bo granica była zasadniczo zamknięta. W końcu okazało się, że musiałem stamtąd uciekać. Wyjechałem na tydzień do Stambułu, ale wróciłem do Gruzji relacjonować wojnę. Byłem podczas słynnego przemówienia Lecha Kaczyńskiego na placu w Tbilisi.
Dlaczego nie wróciłeś z Gruzji?
Dostałem propozycję pisania do „Tygodnika Powszechnego". A że akurat były wybory w Baku, to pojechałem do Azerbejdżanu.
Potem dalej na Wschód.
Zaczęło się od Iranu, gdzie chciałem zobaczyć, jakie są ich reakcje na zwycięstwo Obamy.
Wjechałeś tam jako turysta.
Oczywiście. Nie mogłem się przyznać, że jestem dziennikarzem, bo nie dostałbym wizy. W taki sam sposób trafiłem na Sri Lankę czy do Birmy. Z kolei do Afganistanu wręcz przeciwnie, wjeżdżałem na wizę prasową.
Pakistańczyków nie zdziwiło, że wjechałeś jako turysta, a wyjeżdżasz jako dziennikarz?
Nie mieli pytań. Nie wyglądam zbyt poważnie i to mi pomaga. Zwykle podawałem się za fotografa, wjeżdżając do Pakistanu, powiedziałem im, że zawodowo fotografuję kobiety. Tam na granicy byli bardzo podejrzliwi, nie wpuszczali dziennikarzy. Przy mnie dali wizę Francuzce, która czekała na nią dwa lata.
Wiza prasowa do Afganistanu nie utrudniała życia potem?
Nie mogłem mieć wizy dziennikarskiej, gdy jechałem do Birmy, więc zacząłem kasować te paszporty i jeździłem na tymczasowe, których miałem po trzy, cztery rocznie.
A z samymi wizami nie miałeś problemów?
Raz miałem poważny kłopot z wyjazdem z Tajlandii, wiosną 2010 roku, podczas rewolucji czerwonych koszul, bo nielegalnie przedłużyłem pobyt. Zwykle w takich sytuacjach płaciło się za każdy dzień karę i spokój. Ale wtedy oni wprowadzili stan wyjątkowy i zaostrzyli reżim, więc w razie wpadki w najlepszym razie groziła mi deportacja, a w gorszym dwa lata w pierdlu, a tajskiego więzienia bałem się panicznie. Musiałem pojechać na lotnisko i wsiąść do dowolnego samolotu. Na samym lotnisku było już przyjaźniej niż w pełnym policji mieście, na poczekaniu zmyśliłem historię o miłości do Tajki, która mnie zatrzymała, i jakoś pozwolili mi polecieć do Sajgonu.
Dzikie trochę miasto, ale bardzo miłe.
Ja akurat przeżyłem tam najgorszą historię, która mi się przytrafiła w czasie tych kilku lat. Mieszkałem w cichej willi u starszych państwa, w malutkiej uliczce obok głównej arterii turystycznej Ho Szi Minh. Pisałem jakiś tekst i strasznie długo nie paliłem, więc jak skończyłem, to o pół do jedenastej poszedłem może sto metrów dalej kupić papierosy i wybrać pieniądze z bankomatu. No i zaczepiły mnie dwie bladzie: mini takie, że pupa na wierzchu, agresywny makijaż, profesję widać z daleka...
Sporo takich pań w dzielnicy turystycznej.
To prawda, więc im szybko podziękowałem i powiedziałem, że nie jestem zainteresowany. Wtedy one zaczęły krzyczeć: „Ty chamie, nie jesteśmy prostytutkami!" i nagle zjawiło się dwóch dwudziestolatków na motorach: „I tak zapłacisz!". Potem okazało się, że oni wszyscy brali narkotyki, na które mówią tam „ice", chyba jakaś palona metamfetamina, zero panowania nad sobą. To były sekundy, bo pierwszy cios jakimiś zagiętymi kablami trochę zablokowałem, reszta poszła w głowę, wszędzie. A 30 metrów obok stała policja...
Nie krzyczałeś?
Jak tylko upadłem na ziemię, to się zaczęły zamykać drzwi w domach, a policja zniknęła. Nikt niczego nie widział, nie słyszał. Ocknąłem się w wietnamskim szpitalu. Roztrzaskany w drobiazgi nos miałem w kilku miejscach gdzieś pod okiem.
Jak tam trafiłeś?
Znalazł mnie mój gospodarz. Wyglądałem strasznie, tak samo jak i szpital. Poprosiłem, by zawiózł mnie do najlepszego szpitala w mieście, trafiłem do francuskiego, gdzie się mną jakoś zajęli. Lekarz był w 1988 roku na wycieczce w Warszawie i jak tylko odlatywałem po podwójnej dawce środków uśmierzających ból, powtarzał mi: „Pałac Kultury, Pałac Kultury...".
Który też musieli na niezłych dragach budować.
W sumie przykre, choć wszędzie mogło mi się zdarzyć. Po tym wszystkim odczuwałem paranoiczny strach przed skuterami, które w Sajgonie są wszędzie, miliony, ale w Wietnamie zostałem jeszcze dwa miesiące, strasznie mi się podobało: kolorowi górale, piaszczyste plaże, piękne Hoi An.
Gdzie cię zastał 10 kwietnia 2010 roku?
Byłem w środkowej Birmie, na koniach. Rano zszedłem do hotelu, a stary menedżer do mnie: „Hej, Jaruzelski – bo nazywał mnie „Jaruzelski" – crash, crash! Your president is dead". A to było dosłownie kilka minut po tym, jak informacja pojawiła się na stronach „Wyborczej"! To ja, ze środka Birmy, informowałem o Smoleńsku kolegów w Polsce!
Niesamowite...
Akurat siedziałem przy komputerze, jeszcze spływały informacje, że trzy osoby przeżyły. To wszystko było szokujące, ale do mnie, tam na końcu świata, to inaczej docierało. Nie oglądałem polskiej telewizji, nie byłem na Krakowskim Przedmieściu, nie czułem tego wszystkiego.
Coś oglądałem z opóźnieniem na YouTubie, ale już nie było tych emocji. Za to wszystko to, co działo się później, strasznie mnie wkurzało. Co przeczytałem gazety, to mnie szlag trafiał i wtedy jakoś zdezerterowałem, przestałem się w to angażować. Zresztą mnie wtedy pochłonęła kolejna rewolucja...
Zmieńmy trochę temat. Podobno boisz się latać?
Latam, choć się boję. Dla rozluźnienia staram się trochę wypić, choć w liniach muzułmańskich nie możesz na to liczyć. Parę razy miałem niezbyt przyjemne loty, ale najgorzej było chyba na Goa, nad oceanem. Trzykrotnie podchodziliśmy do lądowania, a za ostatnim razem ścięliśmy kilka lamp.
Straciliście skrzydło?
Nie, no co ty, to nie brzoza...
Latałeś moimi ulubionymi liniami irańskimi?
Bardzo fajne stewardesy w hidżabie i modlitwa na starcie.
Rozdawali cukierki?
Rozdawali, ale to nie Irańczycy, a Pamir Airways były najdziwniejszymi liniami, z jakich korzystałem. Leciałem nimi z Kabulu do New De-lhi. W powietrzu była loteria – facet zbierał w kapelusz dolary, coś tam się losowało i jeden szczęśliwiec zgarniał całą pulę. Wcześniej, na lotnisku, nie było żadnego autobusu i każdy podchodził na piechotę, by wrzucić bagaż do luku. Jako pierwsi wrzuciliśmy my: Francuz – fotograf i ja. Zostaliśmy z bagażami podręcznymi: aparatami i laptopami. Thierry miał jeszcze piękny dywan dla żony. Na lotnisku w Delhi okazało się, że nasze bagaże zginęły bezpowrotnie. Zostaliśmy z naszym sprzętem, no i z dywanem.
Odzyskaliście rzeczy?
A skąd! Ale ja nigdy nie mam ze sobą nic cennego. Zresztą nawet laptopy kupuję najtańsze, byle mieć na czym pisać.
I tak się psują raz w roku. Mój bagaż jest coraz mniejszy. Jak ruszałem, miałem ze sobą nawet buty narciarskie, bo zakładałem, że w Gruzji pojeżdżę sobie na lodowcu. W końcu buty zostawiłem koledze alpiniście – instruktorowi, który pożycza je ludziom, a sam stopniowo pozbywałem się innych rzeczy.
Ta włóczęga trwała trzy lata, ale zamiast do domu pojechałeś na wojnę do Libii.
Zupełnie tego nie planowałem, bo miałem przecież książkę do napisania, ale mnie siekło, kiedy zobaczyłem bombardowania Bengazi. Ja tu sobie, żyjąc za grosze, spokojnie nurkuję, piszę książkę, karmię małpki, a tam dzieje się historia. No i napisałem do „Tygodnika Powszechnego", że raczej powinienem być z guerillas, a nie z gorillas i następnego dnia przyszła odpowiedź, że mam jechać.
Zdawałeś sobie sprawę, w co się pakujesz?
Sądziłem, że to potrwa ze dwa tygodnie, bałem się nawet, że nie zdążę dojechać, zanim się skończy. Tym bardziej że doleciałem do Kairu i była obawa, iż w ogóle nie dotrę do Libii.
Ale dotarłeś.
Tylko że w Bengazi był już spokój. Powstańcy urządzali dziennikarzom jednodniowe wycieczki na front pod Bregę, ale to nie było to. Wtedy Kreszo, poznany w hotelu Chorwat, powiedział, że raz na dziesięć dni do Misuratu płynie kuter z amunicją. Było 25 miejsc i trzystu chętnych.
To jednak było igranie z ogniem.
Ale głupio byłoby przejechać pół świata, by napisać jeden tekst z Bengazi. Wskoczyłem na kuter, po rosyjsku dogadałem się z szyprem, a potem już nie było jak zrezygnować. No cóż, inszallach... Potem dowiedziałem się, że armia zatopiła inny kuter wpływający do Misuratu. Płynęliśmy z amunicją i jeszcze niewyleczonymi mudżahedinami, którzy po opatrzeniu ran wracali się mścić. W nich była niesamowita siła, coś, co się udzielało. Od początku wiedziałem, że muszę z nimi być do końca, do upadku Kaddafiego.
To, że upadnie, nie było pewne.
Tak, ale euforia powstańców kazała mi wierzyć, że to się skończy klęską reżimu.
Nie zaangażowałeś się za bardzo?
Koledzy z Polski mówili: „Jesteś jednostronny, propowstańczy".
A jaki miałem być?! Miałem z reżimem sympatyzować? Na tej wojnie nie spotkałem bezstronnych dziennikarzy.
Nie można było być obiektywnym?
Myślę, że nie. Mnie optyka zaczęła się zmieniać latem, gdy zobaczyłem ciemną twarz powstańców. Z jednej strony zapowiadali uczciwe procesy kaddafistów, z drugiej nie pozwalali nam robić zdjęć jeńcom. Mnie straszyli najpierw szeregowcy, ale ich zlekceważyłem, to przyjechało kilku oficerów, przystawiło pistolet do głowy i zażądało wykasowania zdjęć. Nie chcieli mieć dowodów...
A co było w szpitalu?
Lekarze sympatyzujący z powstańcami leczyli mudżahedinów. Jak trafił im się jeniec z uszkodzoną kończyną, to mu ją po prostu amputowali. Na początku powstańcy zapewniali nam wszystko, nosili na rękach, bylebyśmy powiedzieli światu, co się dzieje, a potem zaczęło się psuć. Zaczęli przegrywać, pierścień wokół miasta się zaciskał i zapanowała paranoja. Podejrzewali nas, przesłuchiwali, byli skrajnie nieufni.
Bali się, że jesteśmy piątą kolumną, że telefonami satelitarnymi naprowadzamy ostrzał. Było na tyle nieprzyjemnie, że jak tylko nadarzyła się okazja, to wyjechałem.
W Misuracie nie było tylu dziennikarzy co w Bengazi.
Mieszkałem w willi handlarza broni z Jugosławii razem z Kreszo i z wielką dziennikarką Marie Colvin, która zginęła w Hims, w Syrii 22 lutego tego roku. Tam do mnie dotarło, że to nie będzie przygoda na kilka dni. To była prawdziwa wojna, a ja tam przyjechałem w plażowych, pstrokatych ciuszkach z Azji. Łatwy cel. Następnego dnia kupiłem sobie szare T-shirty. Mary nawrzeszczała na mnie, że nie mam kamizelki kuloodpornej.
Dlaczego jej nie wkładałeś?
To nie była żadna poza, ja nie miałem czasu jej zorganizować, nie miałem skąd jej wziąć i wreszcie nie miałbym na nią pieniędzy. Kamizelkę miałem na sobie raptem jednego dnia podczas wojny w Gruzji, no i w polskiej bazie w Afganistanie. W Libii wszyscy je mieli i słusznie. A nie, spotkałem jednego Rosjanina-Tatara, Mirata, który też nie miał kamizelki, ale i on ukradł ją później z magazynu w Trypolisie.
Jak wyglądała wojna z Libii z bliska?
Połowa powstańców to byli faceci w dresach, którzy nie wiedzieli, jak się obsługuje moździerz. Nie było porządnych okopów, tylko niedbale usypane wały ziemi, ale oni nie liczyli się ze stratami. Mówiliśmy im, że to niebezpieczne, ale powtarzali, „Wszystko będzie dobrze, Allach akbar".
A twoje życie w tym świecie?
Codziennie jeździliśmy na front, a potem do szpitali sprawdzić straty.
Nie miałeś poczucia, że narażasz życie, a koledzy w redakcji wiedzą więcej?
Zawsze je mam i liczę na to, że jak coś przegapię, to w redakcji uzupełnią to informacją agencyjną.
A strach?
Kiedy jeździliśmy na front, bałem się jak cholera, ale w Trypolisie panował totalny chaos i w zasadzie strzały, rykoszety padały zewsząd. Tam adrenalina była taka, że nawet nie odczuwałem strachu.
Jakaś trauma po?
Nie chcę o tym opowiadać, ale ja codziennie miałem kontakt z ofiarami, rannymi, umierającymi, z trupami. Codziennie przeżywałem ostrzały, do dziś budzę się czasem w środku nocy zlany potem.
Ludzie myślą, że takie podróże kosztują fortunę...
Ja zawsze jeżdżę z niskim budżetem. Najdroższy zwykle jest transport, bo trzeba gdzieś dolecieć, a bilety z Polski są droższe niż z Zachodu.
A koszty na miejscu?
Zasada jest prosta: im mniej turystów, im biedniej, tym drożej. Tani hotel w Kabulu kosztuje 40 dolarów, a w Sajgonie – 8 dolarów, a za 15 to masz nie tylko śniadanie, ale i basen. Samo życie w ogromnej większości Azji jest tanie, w porównaniu z nim Polska jest bardzo drogim miejscem. Muszę się stąd katapultować, bo mnie nie stać... (śmiech)
Ale co innego jeździć, a co innego pomieszkiwać, jak ty.
Mnie jest o tyle łatwiej, że nie mam dzieci czy kredytów, więc mogę się utrzymać z wynajmu mojego warszawskiego mieszkania i tekstów pisanych w różne miejsca. Ale zakładam, że będę miał i żonę, i dzieci, więc nie widzę innej opcji jak podróżować z nimi.
W podróżach chyba najfajniejsze są spotkania z ludźmi?
Godzinę przed wyjazdem z Birmy natknąłem się na państwa Larków: ją chyba kojarzyłem z widzenia z imprez ASP? Sąsiadów przyjaciela mojego ojca, prof. Marcina Kuli i Antoniego Macierewicza. Ale niesamowite spotkanie owocujące podróżą miałem wiele lat wcześniej, w Warszawie. W gruzińskiej knajpie na Lwowskiej spotkałem jednego z dwóch Ewenków w Polsce, Leonida. Jego pradziadek był powstańcem styczniowym, zesłańcem syberyjskim, a ojciec najbardziej znanym ichtiologiem w Jakucji. Tata nazywał się John – imię było na cześć niewolnika Johna Browna – Leontowicz Węgliński.
Z jego synem, Leonidem, zgadaliśmy się, że od lat planuje spływ Leną ze swoim wówczas 75-letnim ojcem. Wyznaczył mi spotkanie za miesiąc w Jakucku i przez sześć tygodni płynęliśmy po Lenie z jedną strzelbą, raz tylko spotykając ludzi. Wtedy to było wyzwanie, dziś taki event zorganizuje ci za wielkie pieniądze biuro podróży.
Ja w swej naiwności myślałem dziesięć lat temu, że Wietnam nie jest zalany przez turystów...
Oni są wszędzie, może w posowieckiej Azji Centralnej jest ich mniej, bo trochę się boją.
W połowie lat 90. mój brat pojechał do Laosu, co brzmiało, jakby wszedł w klapkach na Mount Everest...
Dziś Laos, podobnie jak cała Azja Południowo-Wschodnia, jest zalany przez turystów. Może to i lepiej, że zajęli się turystyką, a nie handlem narkotykami.
Świat się straszliwie skurczył...
... co nie zmienia faktu, że chcę cały świat zobaczyć.
Musi paść to pytanie: ale po co?
Nie wiem. To mi daje szczęście w życiu. Kiedyś bardziej myślałem, że chcę zobaczyć jakieś zabytki, egzotyczną przyrodę, a dziś lubię się zwyczajnie szlajać, niczego nie planować.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Szukasz guza?
Andrzej Meller, reporter, podróżnik:
Sztuczna inteligencja może pomóc uczniom w nauce, ale kluczowy w edukacji zawsze jest człowiek i jego motywacja do czerpania wiedzy z dostępnych źródeł – mówi Barbara Dubiecka-Kruk, nauczycielka matematyki, bohaterka podcastu z cyklu „Rzecz o AI”.
Ella Purnell ma nosa do interesujących i nieco makabrycznych scenariuszy. „Złotko” okazało się już kolejną z rzędu serialową perełką z udziałem brytyjskiej aktorki.
„Mistykę trzeba robić”, czyli listy Józefa Czapskiego i Joanny Pollakówny są lekturą wzruszającą. Opowiadają historię dwojga ludzi połączonych wspólnotą ducha.
„Cywilizacja” to świetny pomysł na biznes: twórcy od 30 lat wydają tę samą grę.
Potencjał energetyki wiatrowej na Pomorzu Zachodnim to główny temat zbliżającego się Forum Ekologicznego, które odbędzie się pierwszego dnia wiosny (21.03.2025 r.) w Szczecinie.
W dobie kultu długiego życia odmawiamy zmierzenia się ze starością i śmiercią.
Jazda na motocyklu to z całą pewnością wielka przyjemność, o czym zaświadczy każdy, kto chociaż raz miał okazję – legalnie, podkreślmy – poprowadzić maszynę na dwóch kołach.
„Nie ma przed czym uciekać”, świeżo wydana w Polsce książka Rebeki Makkai to niezła powieść, ale o mniejszym polu rażenia od szczytowego osiągnięcia tej autorki.
Projekt ustawy, która miałaby utrudnić lokalnym władzom prowadzenie mediów, nie trafił jeszcze na ścieżkę legislacyjną, ale emocje wokół niego już są gorące.
Apolityczna prokuratura jest najlepszym z możliwych przepisów na praworządność.
Nigdy dosyć wiedzy o prawach swoich i innych ludzi.
Przyjmując, że kontrola operacyjna prowadzona za pomocą „Pegasusa” była legalna i prawidłowa, pozostaje pytanie: czy była zasadna?
Jeśli stworzy się precedens w dotychczas respektowanej zasadzie nieusuwalności sędziów, to otworzy się puszkę Pandory, z której dla każdej kolejnej władzy politycznej wyfruną argumenty do usuwania niechcianych sędziów.
Czy zakaz reklamy alkoholu jest celowy. Czy faktycznie istnieje związek między dopuszczalnością reklamy a wielkością spożycia alkoholu? W końcu czy istnieje związek pomiędzy reklamą alkoholu a skalą choroby alkoholowej?
Głównym mottem działań prezydenta USA Donalda Trumpa zdają się słowa powtarzane przez bohatera serialu „W garniturach”: „Wygrywam, oto co robię”.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas